Znów jesteśmy na Teneryfie, bo będąc tu cały listopad, nie zobaczyliśmy jeszcze wielu miejsc. Teraz 5 tygodni pomieszkamy na północy, w małym miasteczku San Marcos, które jest podobnych rozmiarów, co La Restinga. Nie mamy jednak poczucia „mieszkania na końcu świata”, bo w przeciwieństwie do Restingi, mamy z okien widok na kolejne małe miasteczka, a do cywilizacji (czytaj: Icod de Vinos) tylko kilka minut samochodem.
Jak zawsze, pierwsze dni zwiedzamy najbliższą okolicę. Pierwsze, co rzuca się w oczy to dużo więcej zieleni niż na południu wyspy i to „zieleni spontanicznej”, jak nazywamy trawę rosnącą samą z siebie, a nie na podlewanych, sztucznych trawnikach.
Wpadamy na lokalny targ, kupić warzywa i owoce bezpośrednio od rolników. Wszystko świeże i tanie. Tego brakowało nam na El Hierro i La Gomerze, bo tam nie było takich ryneczków w okolicy. Przy okazji wciągamy świeżo smażone, tłuste porras z czekoladą, bo przecież równowaga w diecie to podstawa.
Kręcimy się trochę po Icod. Nawet natrafiamy na opisywaną we wszystkich przewodnikach dracenę Drago Milenario. Kilkaset metrów dalej jest Drago de San Antonio, ale jej już nie fotografują tłumy, bo całą sławę skupiła na sobie ta pierwsza. A tak w ogóle, wiecie że majestatyczna kanaryjska dracena, ma w rodzinie… szparaga? Tak, tego samego, który kończy w omlecie lub na talerzu z sosem holenderskim. Dracena, potężne „smocze drzewo”, żyje setki lat. Podejrzewamy, że draceny nie dają się tak łatwo zjadać, bo… mają smocze łapy, którymi mogą się zaciekle bronić. Zobaczcie sami!
Innego razu wpadamy na chwilę do Garachico, zobaczyć od innej strony skałkę na wodzie, którą widzimy z naszych okien w San Marcos. Dawniej był to duży, bogaty port, ale ok. 300 lat temu pewien wulkan stwierdził: „Nie za dobrze wam tu?” i zalał wszystko lawą. Teraz to kolejne malownicze miasteczko, jak wiele innych w okolicy, tyle że z nadprogramową liczbą turystów. Kręcimy się chwilę po starym mieście, wpadamy na naturalne baseny, ale jest dla nas za dużo ludzi, więc uciekamy.
Ta sobota na pewno zostanie na długo w naszej pamięci. Ruszamy samochodem spod domu o 7.00 rano, kiedy jest jeszcze ciemno. Wjeżdżamy coraz wyżej, wraz w podnoszącym się słońcem. Zakręty, zakręty, zakręty. Na termometrze minus trzy stopnie. O 8.30 idziemy znanym nam już szlakiem spod parkingu El Parador na wysokości ok. 2100m n.p.m., mijając Roques de García. Potem pniemy się wyżej.
Plan jest taki: dochodzimy do Pico Viejo, a jak pogoda i organizm da radę, to idziemy dalej aż na szczyt Pico Teide (mamy wszystkie permity) i zjeżdżamy kolejką. Brzmi rozsądnie, prawda? Razem 13 kilometrów i 1600m przewyższenia.
W trzy i pół godziny robimy 1000m przewyższenia i jesteśmy na kraterze Pico Viejo (3135m n.p.m.). Widoki są wspaniałe – duży, poszarpany krater w różnych odcieniach pomarańczy, rudości i brązów. Niestety, czujemy się dobrze, mamy sporo prowiantu i wody, a pogoda bezchmurna, bezwietrzna i jest dopiero południe. Niestety? Tak, bo zamiast grzecznie ruszyć w drogę powrotną, decydujemy się iść dalej w górę. Początkowo idziemy mniej więcej w dobrym tempie, ale ostatnie dwa kilometry (i jakieś 200 metrów w pionie) przed stacją La Rambleta Piotra dopadają pierwsze objawy choroby wysokościowej – blady, jak emo-nastolatek, wymiotuje. Zastanawiamy się, co robić, bo mamy za sobą 90% trasy. Szczyt Teide uśmiecha się do nas szyderczo. Zamiast schodzić w dół, postanawiamy pocisnąć do kolejki linowej i jak najszybciej zjechać. Mrzonki o ponownym wejściu na szczyt Teide wkładamy na dno plecaków. Idziemy noga za nogą. Co kilka kroków przystanek. Dyszymy. Piotr człapie już na autopilocie. Sabina przejmuje stery i wyznacza strategię małych celów: do tej skałki (5-6 metrów) i odpoczniemy. Teraz do tamtego kamienia. Dokładna powtórka z Wulkanu Barú. Odcinek, który miał zająć godzinę, zajmuje dwie. W końcu jesteśmy przy kolejce i zjeżdżamy na wysokość 2200m n.p.m. Przez 8 minut w wagoniku rozmyślamy nad marnością żywota i pokorą wobec gór, he, he.
Wraca dobre samopoczucie. Piotr przestaje wyglądać jak statysta w filmie o zombie. Do parkingu mamy jeszcze 4 kilometry (właściwie po płaskim terenie). Myśleliśmy, że łatwo złapiemy stopa, ale to tak samo realny plan jak zdobycie szczytu. Przez 15 minut mija nas kilkadziesiąt samochodów, ale turyści nie chcą autostopowiczów. Najwyraźniej w regulaminie wypożyczalni samochodów jest mały druczek: „Autostopowicze? Absolutnie nie! Jeszcze was zjedzą!”. Idziemy zatem godzinkę szlakiem. Mięśnie nie są zmęczone – tam w górze to nie one cierpiały. Dobijała nas jedynie wysokość. Maszerujemy dziarsko, spoglądając z respektem na Pana Teide’usza i przyrośniętego do niego Pico Viejo, czyli po hiszpańsku „Stary Szczyt” (w sumie niezła nazwa dla kogoś, kto przez lata obserwuje, jak turyści sapią pod jego zboczem). Przeszliśmy dzisiaj niezłą drogę.
Niedziela bardziej relaksacyjna. W miasteczku Silos, tuż obok szkieletu wieloryba, zaczyna się ścieżka spacerowa wzdłuż wybrzeża. Tu plantacje bananów, tam wulkanik, a obok naturalne baseny ze szmaragdową wodą. Spokojnie, powoli, po płaskim. Tego nam dzisiaj trzeba. Przed nami interesujące zapadlisko w ziemi i most skalny (czyżby natura robiła remont?). Kawałek dalej latarnia morska, którą też widać z San Marcos i wracamy. Wiecie, co? Okazuje się, że można przejść się kilka godzin brzegiem oceanu, bez wypluwania płuc i wymiotów. Dobrze wiedzieć na przyszłość.