SOBOTA
Szabas, dzień wolny od pracy, a że pracować ktoś musi, to na śniadaniu obsługują nas Rosjanki, które mówią tylko po swojemu. Dobrze, że liznęło się trochę języka w byłych krajach ZSRR, to dowiadujemy się, że np. ciepłego mleka do kakałka dzisiaj nie ma, bo dzień święty :).Taxi na przejście graniczne, opłata wyjazdowa z Izraela, i z duszą na ramieniu idziemy do Jordanii, nie wiedząc czy nas wpuszczą. Kilka dni wcześniej jordański minister zdrowia ogłosił, że nie będą wpuszczane osoby z krajów w których wykryto koronawirusa. Nie mamy pojęcia czy ktoś od wczoraj nie zachorował. 2 okienka i 3 kontrole i jesteśmy w Jordańskim Królestwie Haszymidzkim! Idziemy do taksiarzy z 13 dinarami w kieszeni. Oficjalna stawka do centrum Aqaby wynosi 11. Oczywiście doliczają swój pseudo podatek, ale pieniędzy nam starcza idealnie.
W Aqabie odbieramy samochód, robimy zakupy, kupujemy garnek i gaz do kuchenki. Szybko orientujemy się, że mamy inna końcówkę palnika i wymieniamy gaz na inny, ale 200 km dalej okazuje się, że i tak jest nieodpowiedni :(.
Przy Wadi Numeira obozują nomadzi. Pytamy jedną rodzinkę, czy nie maja nic przeciwko temu, żebyśmy rozbili się namiotem w pobliżu na 1 noc. Są bardzo mili i się zgadzają. Potem zapraszają nas na herbatę przy ich ogniu. Cieszymy się, bo jesteśmy bez gazu. Uśmiechamy się głupkowato, gadka się niezbyt klei, bo nie znamy języka, ale dowiadujemy się, że są z Palestyny. Podobnie jak w Omanie, żona głowy rodziny kryje się w domu. Na koniec zostawiamy ojcu batoniki, które rozdziela sprawiedliwie wśród 5 swoich dzieci. Wbijamy się do naszego namiotu, bo trochę kropi. Pół nocy łażą wkoło nas kozy. Dlaczego nie śpią cholery? Ciągle meczą, a jedna kaszle jak jakiś stary dziad. Śpimy czujnie, żeby je pogonić, jak zaczną objadać nam sznurki od namiotu, albo będą chciały wskoczyć na samochód. Jeszcze jakieś psy ujadają. W końcu udaje nam się zasnąć. Noc nie jest zimna, ale trochę kropi.
NIEDZIELA
Śniadanie z herbatą z ogniska, pakowanie namiotu i idziemy do Wadi Numeira. Pogoda nie rozpieszcza, jest całkowite zachmurzenie, a szkoda, bo kanion nie pokazuje nam wszystkich swoich barw. Mimo to, trekking udany. Strumień płynie wartko, skaczemy z łachy na łachę, ale mniej więcej w połowie trasy zawracamy, bo łach mniej niż wody, a nie chcemy przemoczyć butów trekkingowych (jeszcze się przydadzą).
Żegnamy nomadów i jedziemy nad Morze Martwe (największą depresję na Ziemi, około -430 metrów). Znajdujemy darmową miejscówkę (Coral Reefs) i schodzimy się wykąpać, mimo wielkiego znaku „No swimming”. Jest trochę chłodno, ale trzeba być twardzielem. W Chile nie udało nam się pokąpać w słonych jeziorkach, bo był mróz, więc korzystamy, że tu temperatura ok. 15 stopni, a woda jeszcze cieplejsza. Ale dziwne uczucie! Unosimy się na wodzie bez żadnego wysiłku. Najgorzej jest wyjść z morza, bo słońce zaszło za chmury i zaczęło wiać, a jeszcze musimy się opłukać czystą wodą, która przytargaliśmy w butelkach. To się nazywa depresja!
Czas zmywać się w góry do wsi Dana. Musimy pokonać różnicę poziomu rzędu 2 tys. metrów. Nasz dziwny chiński samochód z automatyczną skrzynią biegów rzęzi pod górkę. Najpierw widoki jak z Marsa, a potem widoków brak. Mgła totalna, widoczność na jakieś 6-8 metrów. Wielu Jordańczyków nie włącza świateł, bo po co, a niektórzy mają jakieś liche żaróweczki. Piotr za kierownicą wklejony w szybę, a Sabina wklejona w nawigację i mówi gdzie jest zakręt. Pojawia się śnieg – pierwszy, który widzimy w tym sezonie. Jakoś udaje nam się dotrzeć do Dany. Wilgotność powietrza jak w Bangkoku, tylko temperatura 30 stopni niższa. Rezygnujemy ze spania pod namiotem oczywiście i szukamy hotelu z ogrzewaniem. Każdy ma taki ciepły kraj, na jaki zasłużył :).