Czas leci szybko, jak chmury pędzone lanzarotańskim wichrem. Po pracy robimy krótkie spacery po okolicy walcząc z wietrzyskiem i nagle okazuje się, że już koniec tygodnia.
PIĄTEK
Wolne popołudnie trzeba dobrze zagospodarować. 20 minut samochodem i jesteśmy koło Las Grietas. U stóp wulkanu Montaña Blanca natrafiamy na niesamowicie wyglądające formacje geologiczne. Niektóre „szczeliny” są głębokie i dość długie, inne trochę mniejsze, ale wszystkie są imponujące. Spędzamy tam trochę czasu eksplorując różne zakątki, wspinając się po skałach, które przypominają rozerwany stos naleśników.
Do zachodu słońca jeszcze dużo czasu, więc jedziemy na Volcán del Cuervo. W porównaniu do wulkanicznych nestorów w Fuerteventury, ten i inne okoliczne stożki jest bardzo młody – ma niecałe 300 lat i wszędzie dookoła widać „świeżą”, czarną lawę. Niestety, nie można się na niego wspinać, ale jest wyznaczona ścieżka wokół podnóża, a nawet wprost do samego środka płytkiego krateru. Bardzo ładnie to wygląda w popołudniowych promieniach, ale jakoś tak trochę za sterylnie jak dla nas – typowa atrakcja pod masowych turystów: tu gładka ścieżka, tu tablica informacyjna, tu nie wchodzić. Nie zgubiliśmy się nigdzie, ani nie zmęczyliśmy. Ale widoczki super, nie da się zaprzeczyć.
SOBOTA
Ruszamy do El Golfo. Pierwszy punkt to Charco Verde zwane też Charco de los Clicos, czyli niesamowicie zielona laguna, oddzielona od oceanu pasem czarnej plaży. Swój kolor zawdzięcza fitoplanktonowi intensywnej barwy. To chyba jedna z najbardziej popularnych atrakcji. Na parkingu mnóstwo samochodów i autokar za autokarem. Focia, focia i spadamy.
Park Narodowy Timanfaya jest sporym obszarem z mnóstwem wulkanów i w internecie wygląda mega zarąbiście, ale ma jedną dużą wadę – nie można go zwiedzać na własną rękę. Udaje nam się jednak wyszukać jedyną ścieżkę, którą da się wędrować legalnie bez przewodnika (9km w jedną stronę). Buty na nogi i idziemy na Ruta del Litoral. Ścieżka wije się po czarnej, ostrej lawie, na klifie wzdłuż wybrzeża. Po lewej ocean turkusowej wody, po prawej ocean czarnej lawy. Na drodze spotykamy tylko kilku turystów. Słychać jedynie szum fal i wycie wiatru. Gdzieś tam typowe lawowe tuby i jaskinie, czasem jakiś ptak lub jaszczurka. Jak tu fajnie!
Sporo już mamy w nogach kilometrów, ale podjeżdżamy jeszcze na ostatnią atrakcję dnia, czyli Los Hervideros. Oglądamy fantastyczny spektakl z falami i wydrążonymi skałami w roli głównej. Woda w otworach skalnych kotłuje się i tryska – wygląda, jakby się gotowała. Po hiszpańsku „hervidero” to właśnie „wrzenie”. Jeśli nie chcecie ugotować się w tej zupie, lepiej nie schodźcie ze ścieżek, he, he.
NIEDZIELA
Port w małej miejscowości Orzola to brama do naszej czwartej wyspy podczas tych prackacji. La Graciosa nazywana jest „ósmą wyspą” archipelagu. Do 2018 uznawano ją za wysepkę należącą do Lanzarote, ale teraz jest już pełnoprawną wyspą. Bilet na prom kosztuje 28 euro w obie strony. Niecałe pół godzinki i jesteśmy w stolicy jedynej wyspy w Unii Europejskiej, która nie ma asfaltowych dróg. Na stałe mieszka tu około 700 osób. Jest jeszcze jedna osada na wyspie, gdzie mieszka kilkadziesiąt ludzi, którym widocznie nie podobało się w tej metropolii.
Nie rozglądamy się długo po Caleta de Sebo, mijamy organizatorów wycieczek jeepem po wyspie oraz wypożyczalnie rowerów i ciśniemy z buta na Aguja Grande, czyli tutejszy największy wulkan . Niech Was nie zwiedzie jego wysokość (266m n.p.m.). My też ją nieco zlekceważyliśmy i nie, nie chodzi o chorobę wysokościową jak na Wulkanie Baru w Panamie. Wchodzenie na gołą skałę przykrytą warstewką drobnych kamieni to jak wspinanie się na wrotkach. W końcu docieramy na brzeg krateru i w zasadzie idziemy po prostej ścieżce. Nie ma tu absolutnie nikogo. Dopada nas wicher, jakby specjalnie go ktoś na nas nasłał, ale nie dajemy się mu. Podziwiamy bajkowy krajobraz – widać całą La Graciosę i jej pozostałe 4 wulkany, żółtą półpustynię, małe białe domki na wybrzeżu i oczywiście, kilkusetmetrowe klify Lanzarote. Gdzieś daleko wystająca z oceanu skała, a z drugiej strony dwie nagie wysepki: Alegranza i Montaña Clara. Wyglądają jak stojące naprzeciwko siebie potwory morskie.
Schodzimy wąską ścieżką w dół wulkanu i kierujemy się na rajską plażę, jak z obrazka. Playa de las Conchas jest długa i szeroka, ma złoty piasek, wieńczy ją czerwony wulkanik. W końcu, nadchodzi czas wrócić do portu (ok. 6km). Czujemy niedosyt, mimo zmęczenia. Szkoda nam opuszczać La Graciosę. Tak tu spokojnie i bajkowo.
2 komentarze
La Graciosa, moja miłość. Regularnie odwiedzamy tę wysepkę. Niestety nigdy nie udało nam się przenocować w tym magicznym miejscu. LG już dawno nie jest tak spokojna jak przed laty. Jednodniowi turyści zdominowali ten uroczy zakątek wysp kanaryjskich. Ciekawym jest, że prawie wszystko znajduje się w rękach trzech rodzin które przez całe lata były zwaśnione z Rządem Lanzarote. Często mieszkańcy LG nazywani są ” mafiosi” nawiązując do Struktur mafi sycylijskiej.
A ja bałabym się wędrować , nawet we dwoje, po takich pustkowiach, sypiącym się piachu wulkanicznym, grotach …