Po pięciu tygodniach na Gran Canarii, czas zmienić wyspę. Pakujemy koty i wszystkie graty do samochodu i jedziemy do portu. Czekamy na prom na Fuerteventurę, zupełnie nieświadomi, co nas czeka. Prom z Las Palmas do Morro Jable płynie zaledwie dwie godziny, ale to są bardzo ciężkie godziny, bo wieje silny wiatr i promem mocno buja. Strasznie cierpimy z powodu choroby morskiej. Nie jest przyjemnie patrzeć na własne nadtrawione śniadanie w woreczkach. Szakłak haftuje sobie na ogon (jak?) i tylko Yuba z całej naszej ekipy wytrzymuje bez wymiotów, choć też wygląda marnie. Większość ludzi na pokładzie ma blado-zielone twarze. Oj, kiepsko, kiepsko.
Pierwsze dni w Costa de Antigua to rekonesans po okolicy. Mieszkamy blisko oceanu i klifów, po których śmigają śmieszne pręgowane wiewiórki. Wzdłuż brzegu biegnie przyzwoita ścieżka rowerowa, więc po pracy jeździmy tu i tam. W końcu w piątek po obiedzie udaje nam się skoczyć na najbliższe wzgórza, które widzimy z balkonu. Problem jest tylko taki, że na Fuercie sporo jest dróg szutrowych bardzo różnej jakości, a mapy guglowe nie mówią szczegółów, tylko oczywiście pchają cię prosto na minę. Dojeżdżamy do miejsca, gdzie takie dziury i kamienie, że bez napędu na cztery koła i wysokiego zawieszenia trzeba zawrócić. Jedziemy inną drogą (od strony El Matorral), zostawiamy auto przy jakiejś zagrodzie dla kóz i wchodzimy na górkę w kształcie długiej podkowy, która okala wąwóz Jenejey. Nie ma żadnego szlaku, ale tu nawet my się nie możemy zgubić, bo idziemy po prostu cały czas po grzbiecie. Nie musimy się też przedzierać przez żadne krzaki (taka nowość na Kanarach), bo największe roślinki tutaj mają 10 cm wysokości. Jest niewielka calima, więc widoczność taka sobie, wicher mocno wieje, ale cieszymy mordki, że znowu można było założyć buty trekkingowe.
W sobotę jedziemy na północ wyspy. W pewnym momencie asfalt się kończy i zjeżdżamy na szuter dobrej jakości. Zaczynamy od krateru Hondo. Piękny, idealny stożek wysokości 278m. Droga do platformy widokowej prosta, więc jest tu kilkunastu turystów, ale na spacer dookoła wielkiej ziejącej dziury wybiera się już niewielu. Pewnie zniechęca ich pierwszy skalisty, trochę stromy odcinek, ale potem idzie się naprawdę łatwo. Widok z góry jest imponujący – wszędzie beżowo i płasko, a nagle z tej równiny wyskakują kratery. Wyspa jest stara (podobno ma ok. 20 milionów lat), dlatego wulkany już się mocno „zdeptały” i nie ma tu takich gór, jak na Gran Canarii, która dwa razy młodszym szczypiorem jest.
Wchodzimy na kolejne wulkany – połączone ze sobą Bayuyo. Ma się rozumieć, zipiemy skrobiąc się po żwirowym zboczu. Też nie ma żadnego oficjalnego szlaku, ale wiadomo, gdzie iść. Wiatr ostro smaga, ale to akurat dobrze, bo jest bardzo gorąco i w przeciwnym razie byśmy się usmażyli. Nie ma ani jednego turysty. To lubimy! A widoki z góry? Zapierające dech, wyrywające z butów, rozdziawiające szczęki (niepotrzebne skreślić)! Widać przede wszystkim „malpaís”, czyli dosłownie „złą krainę” – ogromny, surowy, jałowy krajobraz, powstały z niezerodowanych pól lawy. Na tym niegościnnym, płaskim terenie pełnym mniejszych i większych kamieni, wyrastają inne pojedyncze wulkany i pasma wzgórz. Jest ocean z trzech stron, a na tym oceanie, jak na dłoni malutka wysepka Lobos i za nią Lanzarote. Mamy też widok na wydmy Corralejo. Jest obłędnie!
Dalej szutrem na zachwalaną w ineternetach plażę popcornową. Jak zwykle, tego typu atrakcje szału nie robią. Plażka w wiosce Majanicho jest malutka i wyrzuconego na brzeg koralowca nie jest wcale tak dużo, jak sugerują istagramerzy. Białe grudki rzeczywiście przypominają popcorn, ale spektakularnie to to nie jest. Gdybyśmy byli surferami, bylibyśmy w swoim żywiole, bo fale niesamowite, ale nie jesteśmy, więc czas spadać.
Skoro widzieliśmy wydmy Corralejo z góry, to chcemy je zobaczyć z bliska. Fajne miejsce, zwłaszcza gdy stoisz plecami do dwóch szkaradnych, wielkich hoteli i przestajesz się zastanawiać, kto wydał zezwolenie na zeszpecenie tego Parku Naturalnego. Diuny mają powierzchnię ok. 25 kilometrów kwadratowych, a zatem nawet najbardziej wybredny i antyspołeczny plażowicz jest w stanie znaleźć dla siebie kawałek piachu z dala od innych. Tu rzeczywiście czuć, że Wyspy Kanaryjskie to kawałek Afryki.
W niedzielę chcemy na spokojnie trochę pozwiedzać, środkowo-zachodnią część wyspy. W porównaniu do Gran Canarii, na Fuercie bardzo łatwo przedostać się na drugie wybrzeże. Nie trzeba przejeżdżać przez wysokie góry. Po drodze oglądamy wiatraki, których dość sporo tutaj. Mijamy małe miasteczka i wioski, w których nic się nie dzieje (w dobrym tego znaczeniu). Zatrzymujemy się też nad Embalse de los Molinos. Ten sztuczny zbiornik to największe nagromadzenie słodkiej wody na wyspie. To szokujące, bo jest naprawdę nieduży. Podobno na tym obszarze żyje wiele gatunków ptaków, ale widzieliśmy ich tylko kilka.
Stamtąd krótka droga do mikro wioski Los Molinos, która chyba też jest gdzieś polecana w przewodnikach (my znaleźliśmy ją przypadkiem na mapie), bo sporo tu turystów. Plaża fajna, fale rozbryzgują się z dużą siłą o skalisty brzeg. Wchodzimy na klif, z którego rozlega się super widoczek. Właściwie, to na tym chcieliśmy zakończyć dzisiejszy dzień, ale czuliśmy niedosyt. Nie umiemy tylko wozić tyłka samochodem i oglądać atrakcji. Trzeba się trochę zmęczyć, a właśnie wypatrzyliśmy dobrą ku temu okazję. Mapa pokazuje kolejny klif, a w nim wąwóz prowadzący wprost do oceanu. Zostawiamy samochód na początku szutrowej drogi i schodzimy do Barranco de la Cruz, który wije się jak wąż. Na końcu ukazuje nam się mała malownicza plaża – całkowicie bezludna i dzika z bardzo ciekawymi formacjami geologicznymi – łuczkami skalnymi i pionowymi ścianami. Zdecydowanie warto było tu przyjść.