„Czarny diabeł z piekielnym uzębieniem czai się u wrót Teneryfy!” „Głębinowy potwór wypłynął na powierzchnię!” – tak brzmi najgorętsza sensacja tygodnia na Archipelagu. A wszystko dlatego, że ktoś znalazł żabnicę dryfującą tuż pod taflą wody. Internet aż huczy od zdjęć tego morskiego monstrum, które ma rozmiar… mniej więcej cytryny. Drżyjcie, śmiertelnicy!
W piątek Walentynki – niektórzy kupują kwiaty, inni idą do romantycznej restauracji. My kupujemy bilety na autobus i idziemy najdalej na zachód Teneryfy. Do Punta de Teno nie można wjeżdżać własnym samochodem, więc z Buenavista del Norte jedziemy autobusem. Zza chmur pokazuje się La Gomera. Na cyplu fajna latarnia morska. Dawniej, nie było tu żadnej drogi, trzeba było chodzić 4 godziny pieszo i latarnicy zmieniali się tu co jakiś czas. Teraz latarnia działa automatycznie, a my możemy cieszyć się jej towarzystwem w surowym, pustynnym krajobrazie. Widać stąd drugą stronę klifów Los Gigantes. Idziemy na długi spacer brzegiem najeżonym ostrymi skałami. Fale roztrzaskują się z łoskotem i oblewają nas bryzą. Romantycznie, he, he.
W sobotę mierzymy się z najmłodszym wulkanicznym dzieckiem Teneryfy – El Chinyero (1561 m n.p.m.). W 1909 roku postanowił wybuchnąć i urządzić wyspie małe przemeblowanie, zalewając spory obszar świeżutką lawą i zmieniając krajobraz w coś rodem z Księżyca. Robimy 15-kilometrową pętlę w kształcie ósemki, obchodząc El Chinyero i Montaña Negra. Czarna skała, zastygłe strumienie lawy i samotne sosny dodają klimat rodem z filmu science fiction. Przypomina nam się Lanzarote. Na końcu trasy spoglądamy na La Gomerę – widać ją tak dobrze, że doskonale rozpoznajemy miejsca, w których byliśmy w styczniu. Dalej rysują się szczyty La Palmy – tam nas jeszcze nie było.
Park Narodowy Teide chyba nigdy nam się nie znudzi – to jak oglądanie ulubionego filmu, za każdym razem dostrzegasz coś nowego. Tym razem kierunek: „Narices del Teide”, czyli „nozdrza Teide” – wulkan, który wyrósł na zboczu Pico Viejo. Pod koniec XVIII w. kichnął tak spektakularnie, że zasmarkał lawą sporą część zbocza. Efekt? Malownicze czarne strumienie zastygłej magmy, które wyglądają, jakby wulkan do dziś pociągał nosem.
Jednym z najbardziej widowiskowych efektów geologicznego chaosu Teneryfy są Minas de San José. Ostatnia erupcja Montaña Blanca postanowiła zabawić się w szefa kuchni: wymieszała twardą skałę z jasnym, delikatnym pyłem pumeksowym i innymi kamyczkami. A potem przyszła erozja i zrobiła coś, co dziś wygląda jak inna planeta. Idealne miejsce, żeby poczuć się jak astronauta – bez konieczności wydawania miliardów na rakietę. W dodatku, znad wybrzeża wlewają się chmury, sprawiając totalnie surrealistyczne wrażenie i przeszywając nas takim wilgotnym zimnem, że szybko wkładamy na siebie kurtki (choć lepsze byłyby chyba skafandry kosmiczne). Czas wracać do domu, a im niżej zjeżdżamy, tym intensywniej pada. Dawno nie widzieliśmy takiej ulewy na Kanarach.
W niedzielę Góry Anaga. Na pierwszy rzut idzie totalnie przereklamowany „tunel elfów”. Właściwie nie wiemy, co nas zaciągnęło do tej hiper-intagramowej miejscówki. Dziesiątki samochodów, blokujących drogę, setki osób wpadających na szybkie „pstryk i do domu”. Nie lubimy takich miejsc. Ale dalej piękne widoki na zielony masyw Anaga (i Teide w oddali). Uciekamy od tłumów. Ciesząc oczy górskimi krajobrazami, zygzak za zygzakiem, docieramy nad ocean do Almáciga. Duże, czarne plaże i jeszcze większe fale. Idziemy z buta do plaży Benijo i z powrotem przyglądając się ogromnej sile oceanu. Lutowe słońce praży, jak co dzień, zadając kłam pogłoskom o chłodnej północy Teneryfy (pewnie rozsiewanych przez hotelarzy z południa).
Wracamy do San Marcos przez Puerto de la Cruz – największe miasto północy. Dla nas jednak za dużo tam ludzi, więc wrzucamy coś na ząb i szybko się zwijamy.