Czas odkryć nową wyspę. Prom z Fuerteventury na Lanzarote płynie niecałe pół godziny. Niestety, Szakłak oddaje śniadanie Neptunowi. Reszta naszej załogi tym razem bez szwanku. Pierwsze, co nam się rzuca w oczy na nowej wyspie to zagęszczenie ludzi i miasteczek oraz większy ruch na drogach. Lanzarote jest dwukrotnie mniejsza od Fuerty, a mieszka tu więcej ludzi. Chyba trochę zdziczeliśmy na Fuercie i początkowo trudno nam się odnaleźć w cywilizacji. Kolejna odmienna rzecz – dużo więcej roślinności, mniej brązu, a więcej czarnych poletek.
Instalujemy się w naszym nowym mieszkaniu w Costa Teguise, siatkujemy taras dla kotów i idziemy nad ocean, a tam wicher targa włosami, zwiewa czapki. Dobrze, że sandały mocno zapięte, bo też by pewnie odfrunęły. Na Wyspach Kanaryjskich wydano na najbliższe dni alerty, ostrzegające przed bardzo silnym wiatrem (50-80km/h).
Nie zrażamy się pogodą i już następnego dnia jedziemy na północ wyspy. Na początek – Cueva de los Verdes. To nasza pierwsza płatna atrakcja turystyczna (10 euro/osoba), chociaż siedzimy na Kanarach już trzy miesiące. Jak dotąd, wszystkie najpiękniejsze zakątki oglądaliśmy za darmo, ale do tego tunelu lawowego można schodzić tylko z przewodnikiem. Tunel/jaskinia robi niezłe wrażenie – jest ciekawie podświetlony, a z głośników leci dostojna muzyka. Można zwiedzać zaledwie kilometr korytarzy, a całość ma ponad siedem.
Po zwiedzaniu postanawiamy wejść na wulkan, z którego ta lawa wydobywała się jakieś 3000 lat temu. W kierunku góry idziemy ze wsi Ye (fajna nazwa) przez typowe lanzarotańskie winnice. W półkolach z kamienia, na czarnej, wulkanicznej glebie rosną pojedyncze krzaczki winorośli. Wspinaczka na Volcan de Corona jest krótka i prosta, bo można wejść tylko do jednego punktu na obrzeżu krateru, a obejście go dookoła jest zabronione (podobno z powodu pęknięcia jednej ściany jakiś czas temu). Ciężkie chmury nisko i wicher, więc i tak pewnie nie wchodziłoby się fajnie (co nie znaczy, że byśmy tego nie zrobili, he, he). W dół zieje potężna, głęboka dziura po dawnej eksplozji. Sporo już wulkanów widzieliśmy na Kanarach, ale wciąż nie mamy dość.
Żeby na maksa wykorzystać pierwszy cały dzień na Lanzarote, jedziemy jeszcze na jeden z punktów widokowych na północy – Mirador de Nahum. Jeśli się tu wybieracie, to zapamiętajcie tę nazwę, bo widoki są identyczne, jak z osławionego Mirador del Rio (500 metrów dalej), a nie ma prawie nikogo i nie trzeba płacić 5 euro. Panorama na wyspy: La Graciosa, Montaña Clara i Alegranza jest absolutnie spektakularna!
Od poniedziałku już spokojniej – praca i zwiedzanie najbliższej okolicy. Wiatr przepędza turystów, siekając piaskiem po twarzy, więc plaże puste. Fajnie.