Weekend pod znakiem najwyższego, czerwonego alertu dla El Hierro i innych Wysp Zachodnich. Szaleje huragan Dorothea. W nocy burza z piorunami, potem kolejny dzień wichury. Na północy El Hierro wicher ponad 120km/h, zerwał panele słoneczne z dachów, przewrócił ciężarówkę i powyrywał drzewa. U nas na południu fale 6-metrowe. W poniedziałek dzieci nie idą do szkół i są zamknięte urzędy. Część szlaków pozamykana, a kto ma olej w głowie nie wybiera się nawet na te niezamknięte. Co zatem robić w taki weekend? Postanowiliśmy zrobić już pierogi na święta. Z rozpędu wyszło nam 10 uszek z grzybami, 35 pierogów z soczewicą i 30 z kapustą i grzybami. Wystudzone, zamrożone, czekają do wigilii.
Na początku tygodnia Dorothea ucieka dalej na Atlantyk, a przychodzi kalima, czyli taki darmowy peeling prosto z Sahary. Piasek wpada nam do nosa, oczu, a nawet do jedzenia, bo czemu nie? Widoczność spada tak, że zastanawiamy się, czy przypadkiem nie wylądowaliśmy w wersji demo Marsa. Z pomarańczowym pyłem we włosach wyglądamy jak bohaterowie taniego filmu post-apokaliptycznego, a jedyną różnicą jest to, że zamiast zombi mamy za sąsiadów uśmiechniętych Kanaryjczyków. Nie, nie jest aż tak źle – trochę nas poniosło, he, he. Jedziemy na zachodni kraniec wyspy. Droga dość wąska i kręta, bez barierki, tuż nad gigantycznym klifem – lekko spinają się pośladki podczas jazdy. Z punktu widokowego obserwujemy coś dziwnego – czemu ten horyzont taki nierówny? Bo to nie horyzont tylko właśnie „kołderka” saharyjskiego pyłu widziana z wysokości ok. 1000 metrów. Nad nią niebieskie niebo. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy.
W końcu, zjeżdżamy serpentyną do poziomu morza, zostawiamy samochód i dalej pieszo, między kraterami, w stronę pomnika południka zero. „Ale, jak to? Przecież południk zero przechodzi przez Greenwich pod Londynem.” – powiecie. No tak, ale dopiero od 1884 roku. W czasach starożytnych El Hierro była czymś w rodzaju „końca świata”, przynajmniej według ówczesnych marzycieli i geografów. Grecki mistrz kartografii, Ptolemeusz, wpadł na genialny pomysł, by wyznaczyć na wyspie południk zerowy, bo nie spodziewał się, że dalej może być jakikolwiek ląd. Tak, czy inaczej, dalej na zachód Kanarów, a nawet całej Hiszpanii już się nie da! Potem zaglądamy na Faro de Orchilla, czyli latarnię morską, stojącą tu od niemal 100 lat. A na koniec kierujemy się na molo Orchilla – podobno miejscowe rodzinki czasami tu piknikują i się kąpią. Dzisiaj nie ma nikogo, bo wiatr urywa głowy, a tych, co wpadliby w tę kipiel, pokręciłoby jak w pralce ustawionej na 1200 obrotów.
Jedziemy zatem znowu do góry. Sabina staje oko w oko z sabiną. El Sabinar jest wzgórzem, na którym rosną stare jałowce (po hiszp. sabina). Są powykręcane od wiatru w surrealistyczne kształty i wyglądają jakby namalował je Salvador Dalí. To prawdziwy symbol El Hierro. Dalej ścieżką do punktu widokowego, po drodze mijając jeszcze więcej „sabin”, choć może mniej fantazyjnie pochylonych. W końcu widać północny kraniec wyspy – równinę El Golfo. „Widać” to trochę za wiele powiedziane, bo kalima skutecznie utrudnia zobaczenia tego, co w dole, ale co tam! I tak jest fajnie.
W sobotę w końcu docieramy na płaską część wyspy na północy, ale wcale nie po to, żeby szaleć przedświątecznie po galeriach handlowych (których tu z resztą nie ma). Odwiedzamy „Ecomuseum Guinea”. Bilet za 9,50 euro zapewnia nam 3 atrakcje w jednym. Po pierwsze – dwa tunele lawy, a właściwie to nie tunele, tylko „bańki”, utworzone przez wulkaniczne gazy. Jedna wygląda jak niezbyt duża jaskinia, a druga ma zawalony „dach”, na którego zgliszczach rośnie figowiec. Obie odkryte dość niedawno, zupełnie przez przypadek – pierwszą w 1994 zahaczyła koparka, robiąc niewielkie okienko, a drugą odkryto, gdy pod pewnym mężczyzną z osiołkiem zarwała się pod ziemia (niestety, nie przeżyli tego upadku). Nie wiadomo, ile jeszcze takich baniek i tuneli jest na wyspie, więc trzeba stąpać ostrożnie.
Drugą atrakcją jest „jaszczurkarium”, gdzie żyją duże, endemiczne jaszczurki. Niestety, są zagrożone, więc od ponad 40 lat trwa program rozmnażania ich w niewoli i introdukowania do naturalnego środowiska. Udaje nam się wypatrzeć kilka półmetrowych okazów w wielkich terrariach. Trzymajmy kciuki, żeby z powrotem zaczęły żyć i mnożyć się w naturze.
Trzecia ciekawa rzecz tutaj, to kamienne domy z XVIII, XIX i początków XX wieku. Widać, jakie ciężkie mieli życie mieszkańcy. Największym problemem był brak wody pitnej w dolinie. Aż trudno w to uwierzyć, bo dzisiaj El Golfo jest „ogrodem” dla całej El Hierro. Jest mnóstwo plantacji, ale w tamtych czasach, bez rurociągów, ludzie radzili sobie jak mogli.
Objeżdżamy całą zatokę ze wschodu na zachód. Można zaszaleć, bo jakieś 10-13km prostej drogi się tu uzbiera. Podziwiamy z lądu skałki Roques de Salmor, idziemy na chyba nieużywane już solniska, mijamy plantacje bananów i ananasów. Na parkingu obok Charco Azul dopada nas straszne oberwanie chmury, ale trwa dosłownie 5 minut, więc udaje nam się przeczekać w samochodzie i załapać na darmowe mycie auta po kalimie. Kilkaset schodków w dół klifu i jesteśmy nad naturalnym basenikiem z ciekawym łukiem i bazaltowymi kolumnami.
Pozo de la Salud to studnia, której święta woda leczy wszystko, ale nie jest nam dane tego sprawdzić, bo na klapie wisi kłódka (pewnie wiedzieli, że przyjadą niedowiarki, to zatrzasnęli). Jeszcze spojrzenie w górę na wioskę „Sabinosa” i ruszamy ku ostatniej atrakcji dnia – małej kapliczki na wzgórzu w miejscowości La Frontera. Rzecz jasna, nie sama kapliczka nas interesuje, ale znajdująca się obok arena do „Lucha Canaria”, czyli kanaryjskich „zapasów”. Czerwone schody fajnie kontrastują z zielonym klifem, widać też całe El Golfo.
- DCIM100MEDIADJI_0332.JPG
W drodze powrotnej, zaglądamy na jeszcze jeden punkt widokowy „La Peña”. Potem przejeżdżamy przez kolejne mikroklimaty. Kiedy na wybrzeżu są 23 stopnie, na górze zaledwie 10, a roślinność, niskie chmury i kamienne murki zdecydowanie bardziej kojarzą nam się z Irlandią, niż Kanarami. Zapamiętujemy sobie to miejsce – musimy wziąć cieplejsze ubrania i wrócić tu następnym razem.