Najpierw motorikszą (tuktuk wersja Kanchanaburi) z sercem w gardle – „drajwer” smsował, gadał przez telefon, przejeżdżał na czerwonym, wyprzedzał na podwójnej ciągłej i skręcał tam gdzie zakaz.
Później autobusem, który miał wyjechać o 9.00 i jechać 3 godziny, a wyjechał 10.15 i jechał prawie 4 godziny. Po drodze kierwoca zatrzymywał się na papieroska, siku, coś do żarcia :).
Potem „luksusowym” autobusem, w którym było dużo miejsca na nogi, klima działała jak trzeba i nawet był kibelek, z którego nie śmierdziało (za bardzo :)). Pełen komforcik.
A na koniec songthaewem (taki pick up, przerobiony na transport osób).
W końcu dotarliśmy do naszego guesthouse’u w Jomtien Beach koło Pattayi. Okazało się, że prowadzi go Tim – Niemiec z Drezna, który jak wszyscy w Tajlandii wziął nas za Holendrów (why?!), a jak usłyszał, że jesteśmy z Polski, rzekł: „Witajcie sąsiedzi!”.
Mamy tu prawdziwy apartament 😉 – jakieś 60 m kw. Przedpokój, łazienka, ogromny pokój i loggia wielkości naszego dużego pokoju. A wszystko to 2 min. pieszo od morza, a co najlepsze za jedyne 60 zł za dobę.
Samo Jomtien albo Chom Tian 🙂 niczym nie różni się od innych nadmorskich miasteczek. Z jednym małym wyjątkiem: 97% turystów to Rosjanie 🙂 Wszędzie napisy cyrylicą, sklepikarze zagadują po rosyjsku, a w kantorze wymienisz ruble na bahty – szok!