Ostatnie dni na Fuercie na pewno nie należą do zmarnowanych. Działo się, działo!
Sobota
Koło miasteczka Tetir podobno są jakieś jaskinie. Nie zastanawiamy się długo – jedziemy. Kilkaset metrów od wiejskiej drogi jest wejście do jaskiń. Sami nie wiemy, co nas tam czeka, bo niewiele informacji znaleźliśmy na ich temat. Na wszelki wypadek wzięliśmy latarkę i rzeczywiście się przydaje. Jaskiń jest kilka, niektóre ciemne i głębokie, w niektórych są prześwity na „suficie”, a niektóre są po prostu ciasnymi kanionami – dach już dawno runął. Jest dość klaustrofobicznie. W jednym pomieszczeniu prawie robimy w gacie, bo nagle rozlega się jakiś hałas, a przecież nikogo innego tu nie ma. Okazuje się, że to gołąb. Ale napędził nam stracha!
Jedziemy na zachodnie wybrzeże przez niesamowicie wyglądające beżowe wzgórza. Gdzieniegdzie pasą się stada kóz. Po około 30 minutach jesteśmy na małej plaży, w którą wdziera się gigantyczny „mur” lawy, popękany równo w pionowe pasy. Trudno to nawet opisać – wygląda fantastycznie. Tu i ówdzie tworzą się podłużne oczka wodne w kolorze od zielonego, przez niebieski aż do brązowawego. Stąd właśnie nazwa „Aguas Verdes”, czyli „zielona woda”. To dość popularne miejsce i na skałach wygrzewa się kilkanaście osób. Tam, gdzie ocean spotyka się z „murem”, fale roztrzaskują się z łoskotem i wlewają się do oczek jak wodospady.
Niedziela
Najlepsze smaczki zostawiamy na koniec. Samochodem do Morro Jable, na parking, buty trekkingowe na nogi i heja na najwyższy szczyt wyspy. Droga nie jest trudna, wznosi się powoli, tylko słońce strasznie pali. Dzisiaj prawie 30 stopni i jak to na Fuercie bywa – zero cienia. Kiedy przez chwilę nie wieje, prawie się gotujemy. Po dwóch godzinach jesteśmy na szczycie Pico de la Zarza, który może jakoś zawrotnie wysoki nie jest (807m n.p.m), ale całe przewyższenie trzeba zrobić niemal od poziomu morza. Z góry nie moglibyśmy prosić o lepszy widok. Brak chmur, doskwierający nam po drodze, teraz wynagradza nas taką panoramą, że kapcie spadają. Jak na dłoni plaża Cofete i cały półwysep Jandía, który zwiedziliśmy parę tygodni temu. To jeszcze nic! Widoczność jest tak dobra, że widać Gran Canarię i… wulkan Teide na Teneryfie! Szok! Patrząc w drugą stronę, widzimy jak Fuerteventura rozszerza się za La Pared, a na zachodzie faluje turkusem plaża Sotavento. Długo nie możemy się napatrzeć.
Wracamy, styrani upałem, ale zaglądamy jeszcze na chwilę do miasteczka Morro Jable i wiecie co? Natykamy się na trawnik! Prawdziwy, zielony, duży trawnik. Nie widzieliśmy takiej połaci zieleni od bardzo dawna i rzucamy się na niego jak dzikusy. Szybko zdejmujemy buty, żeby poczuć zielolość pod stopami. Turyści z miasteczka trochę dziwnie na nas patrzą. Na środku trawnika ustawiono szkielet kaszalota. Niezłą ma czachę – nigdy takiej nie widzieliśmy. Jeszcze szybka rundka na plażę, latarnia morska, lody dla ochłody i wracamy do domu. Zegarek pokazuje godzinę 17.00 i prawie 30.000 kroków.
Poniedziałek
Wiwat maj, pierwszy maj! W Hiszpanii to tez dzień wolny od pracy. My też nic dzisiaj nie robimy. Spacerujemy brzegiem oceanu w stronę Caleta de Fuste (zwanej też Caleta Fuste albo El Castillo – bądź tu mądry) i na dużej szerokiej plaży idziemy trochę popływać. Woda nie jest zbyt ciepła. To takie zwodnicze – ma ponętny, szmaragdowy kolor, ale pierwsze zanurzenie się w niej nie jest przyjemne, jak by się mogło wydawać. Po chwili oswajamy się z chłodem i jest już lepiej.
Wtorek
Była najwyższa góra, musi być jeszcze najwyższy wulkan. Stożek o dziwnej, nic-nie-mówiącej nazwie Montaña de Escanfraga ma 529 metrów i znajduje się niedaleko wioski Villaverde. Do krateru nie prowadzi za bardzo żadne ścieżka, włazimy po kamieniach i osuwającym się żwirze. Oczywiście, brak ani jednej chmurki nie ułatwia nam zadania. W końcu, docieramy do brzegu krateru – tu już wyraźna ścieżka. Mniej-więcej w połowie okręgu jest na mapie zaznaczony łuk skalny, ale nigdzie go nie widać. Musimy przejść na zbocze i tam doczłapać nieco w dół na azymut. Cholera, trochę strach, bo strasznie stromo, ale dajemy radę. Pod łuczkiem super widoki. Potem znowu trzeba się wskrobać z powrotem na ścieżkę. Za sam szczyt dalej po ogromnych głazach i wreszcie jesteśmy. Widzimy całą północną część wyspy: wulkany Hondo i Bayuyo, wulkan Montaña Roja, Puerto del Rosario, nasze miasteczko Costa de Antigua, wydmy Corralejo i wysepkę Lobos – wszędzie tam byliśmy! Ukazuje nam się coś jeszcze – Lanzarote i tam nas jeszcze nie było. Czas pożegnać piękną Furteventurę. Zostańcie z nami, bo przez najbliższy miesiąc będziemy dla Was pisać właśnie z Lanzarote.