Z Karakolu jedziemy do Jyrgalan „pooddychać” w górach. Wioska mała, dzieci ciekawskie, zagadują nas i się popisują. Pięciolatek strzela z bata jak profesjonalny kowboj.
Nie chce nam się zbytnio przemęczać, więc jedziemy samochodem na trekking, hehe. 2/3 trasy do wodospadu Kok-bel pokonujemy Dusterem, resztę po kamulcach i strumieniu idziemy już „pieszkom”. Wodospad mały, na Islandii nie zwrócilibyśmy na niego najmniejszej uwagi. Dobrze, że nie szliśmy całej drogi piechotą, bo widoki nie są warte wysiłku. Godzina jest młoda, więc ruszamy na drugi trekking :). Nasz gospodarz zapewnia, że spokojnie naszym samochodem przejedziemy 8 km na południe od wioski. Wjeżdżamy momentami stromo pod górę po kamieniach, wymijając od czasu do czasu krowy leżące na drodze. Docieramy do dużego głazu, jednej z atrakcji tego szlaku, który za atrakcyjny nie jest. No ale co ma zrobić, jest tylko głazem :). Jazda w tych warunkach drogowych jest męcząca, a wizja utraty depozytu w wypożyczalni stresująca, zatem auto na łąkę, buty na nogi i kijki w dłonie i ruszamy. Mieliśmy się nie męczyć, a przechodzony w sumie jakieś 18 km tego dnia. Na osłodę arbuz!
Następnego dnia, tym razem bez oszukiwania samochodem, mamy plan dojść do jeziora Turnaly-kul. Jak zwykle mamy się nie męczyć, trasa niby prosta – 13 km. Sęk w tym, że praktycznie nie jest oznaczona. Najpierw nadrabiamy godzinę drogi, szukając początku szlaku. Następnie idziemy ostro pod górę, gubimy drogę. Słyszymy w oddali jakieś głosy, krzyczymy „Hello”, licząc że to jacyś turyści, ale turystów tu żadnych nie ma – to drwale z wioski. Kierują nas na jezioro, kolejne 2 godziny pod górę przez łąkę i las, bo ścieżki nie ma żadnej. Wyobraźcie sobie nasze miny, kiedy wreszcie pojawia się cel naszego wysiłku. Małe, brązowe i śmierdzące bajoro… Nic dziwnego, że tu nie ma żadnych turystów. Droga powrotna też nieoznakowana, idziemy na azymut w kierunku wioski. I tak z 13 zrobiło się 20 km. Nawet arbuz nas słabo pociesza.
[KRZYWE GADKI OBCOKRAJOWCÓW]
W naszej gospodzie mieszka jeszcze Australijczyk. Totalnie nie kuma rosyjskiego. Gospodyni podaje nam kolację.
My: Spasiba.
Aystralijczyk: Yes, yes. Toshiba!