Wciągnąwszy typowe tureckie śniadanie (chleb, ser, jajko na twardo, oliwki, ogórki pomidory i okropnie mocną mini-herbatkę) udajemy się dolmusem (czyli podmiejskim minibusem) do kanionu Saklikent. Dolmus – stary strucel, ledwie zipie pod górę na dwójce. Po drodze zatrzymujemy się na fotki pod ruinami starożytnego miasta Tlos i w jakiejś jadłodajni z fajnymi wodospadami. W końcu po dwóch godzinach docieramy do kanionu jeszcze przed najazdem wycieczek zorganizowanych. Saklikent jest przeogromny – ściany mają nawet 300 m wysokości!
Pierwszy odcinek przechodzimy po kładce, a pod nami spieniony, rwący potok, potem wchodzimy do wody po uda – LODOWATA! Na szczęście dla naszych kończyn dolnych, to tylko ok 30 metrów. Wyłazimy skostniali na płyciznę i spory kawałek brodzimy po wąskim gardle – tu woda zdecydowanie cieplejsza. Szczelina wąwozu jest tak wąska i wysoka, że słońce nie dochodzi. Za to my dochodzimy do miejsca, gdzie bez zanurzenia się po pachy dalej iść się nie da. Tu rezygnuje z przejścia pewnie jakieś 80% odwiedzających. Oczywiście twardziele tacy jak my włażą dziarsko po śliskich kamulcach i nie boją się skąpać. Potem ciągle raz płycej, raz głębiej, nad nami w szczelinie zawisłe przed wiekami głazy, podziwiamy widoki u góry, ale też uważamy pod nogi, bo nigdy nie wiadomo, czy następny krok będzie 30, czy 130 cm pod wodą. Po drodze napotkani inni twardziele pomagają sobie na trudniejszych przejściach – zawsze ktoś poda rękę. Piotr podsadza pulchnego Holendra, który zaraz z pluskiem wpada z powrotem do wody. Na szczęście obywa się bez ofiar. Po ok. 50 metrach okazuje się, że dalej iść już się nie da. Cykamy zatem fotkę pod wodospadem na końcu kanionu i wracamy tą samą drogą. Jest super i nawet nie zauważamy, że minęły już dwie godziny.
Po powrocie do Fethiye pędzimy na zasłużony posiłek – 1,5 metrowy, ręcznie wyrabiany, pieczony w piecu ekmek (chlebo-placek).
[PRYWATNE BIZNESIKI W SAKLIKENT]
- Przejazd dolmusem do Tlos i postój w jadłodajni pod wodospadami, szumnie zwanymi Yakapark, to interesik kierowcy autobusu, który zgarnia za to dodatkowe 1,5 lira, o czym nie wiedzieliśmy aż do kupna biletu powrotnego. My, Polonya płacimy ciut mniej 🙂
- W kanionie przy pierwszym głębszym zejściu do wody czyha banda pomocnych chłopaków, którzy wyolbrzymiają stopień trudności trasy, aby za drobną opłatą wskazać właściwą drogę. [UPDATE: właśnie wyczytaliśmy na tripadvisorze, że to koszt rzędu 50-70 lira, czyli ok. 70-100 zł]
- 10 lir za buty „wodne” z twardej gumy – cynki dla panów i pantofelki dla pań. Wszystkim jednakowo krwawią poobcierane stopy. A wystarczyłyby zwykłe, sportowe sandały.
- Jeep Safari do Saklikent? Przejazd jeepem na pace w palącym słońcu + godzina chodzenia z licencjonowanym przewodnikiem po pierwszym, najpłytszym odcinku kanionu, obowiązkowo w kaskach, w razie gdyby wiszący od tysięcy lat dziesięciotonowy głaz miał spaść na głowę.