Kolejny udany tydzień za nami. Pochłaniamy naturalną witaminę D łyżkami – słońce świeci od 7 rano do 7 wieczorem. To się nazywa przyjazny klimat!
W sobotę zapuszczamy się w nowe regiony wyspy. Na północy trafiamy na super miejsce: Punta del Caletón. Wzburzone fale roztrzaskują się z ogromną siłą o wulkaniczne skały. Ocean ma niesamowitą moc – kto wpadnie w tę kipiel, raczej z niej nie wyjcie cało. Największe fale dają pokaz w postaci kilkumetrowych pióropuszy. Po zastygniętej lawie zasuwają spore kraby w kolorach od czerwieni i pomarańczy po odcienie fioletu i niebieskiego.
Tuż obok znajdują się naturalne baseny, odgrodzone skałami od fal. Nie ma tu absolutnie żadnych turystów. Nie mamy pojęcia, dlaczego, bo miejsce jest wymarzone na piknik i odpoczynek, ale rzecz jasna nie rozpaczamy z tego powodu i cieszymy się prywatnością. Jakieś kilkaset metrów dalej stoi paru miejscowych wędkarzy. I tyle.
Pomiędzy basenikami a ulicą są Salinas el Bufadero, czyli niecki z XVII w. służące niegdyś do odparowywania oceanicznej wody i produkcji soli. Te, w których jest nieco wody mają przepiękny różowy kolor.
Podjeżdżamy samochodem kilka kilometrów dalej, bo na mapie jest zaznaczone miejsce „Cuevas de las Cruces”, a że lubimy jaskinie, to chcemy tam zajrzeć. Parkujemy pod jakąś knajpką i dalej z buta wąską drogą. Po chwili docieramy do jednoulicowej osady. To raczej nie jest miejsce, którego szukaliśmy, ale przez przypadek odkrywamy kanaryjski skarb. Tu żyją najprawdziwsi współcześni jaskiniowcy! Kilka małych domków, garaży, kurników – wszystko doklejone do jaskiń. Cisza i spokój. Świetne rozwiązanie! Nie masz gdzie trzymać gratów? Powiększa się rodzina? Mają zjechać goście? Nie ma problemu – drążymy w skale jeszcze jeden pokój! W dodatku każdy ma gwarantowany widok na piękny zielony wąwóz. Zazdrościmy.
Dalej w drogę. Jedziemy na północny-zachód do Agaete i po drodze przecieramy oczy ze zdumienia! Na niebie, nad chmurami pokazuje nam się szczyt wulkanu el Teide. Widzimy go jak na dłoni, chociaż Gran Canarię i Teneryfę dzieli ok. 80km. Ten kolos ma 3715m n.p.m i jest nie tylko największą górą archipelagu, ale też całej Hiszpanii. Robi fantastyczne wrażenie. Może kiedyś na niego wejdziemy, a tymczasem zajeżdżamy na kolejne naturalne baseny, tym razem bardzo oblegane przez ludzi. Może dlatego, że są głębsze niż te, które widzieliśmy wcześniej, a może dlatego, że jest tu jakaś infrastruktura – toalety, knajpki, deptak itp. Najbardziej imponujące są jednak góry. Zielone, strzeliste, majestatyczne. Wygląda tu trochę jak na Hawajach (takich jakie znamy z internetów). Niesamowicie nam się tu podoba. Przede wszystkim ta zieleń w około, bo naszej części wyspy trawnika nie uświadczysz. Musimy hiszpańskim zwyczajem kupić los na loterii i jak wygramy, to się przeprowadzimy na północno-zachodnią część Gran Canarii. Trzymajcie kciuki!
W niedzielę godzinę po serpentynach jedziemy znowu w sam środek wyspy. Mamy chrapkę na najwyższy szczyt – Pico de las Nieves, czyli „Śnieżny Szczyt”. Nawet tutaj od czasu do czasu zdarza się trochę śniegu. Kiedy przyjechaliśmy w połowie lutego, kanaryjskie media rozpisywały się o bardzo ciężkich warunkach, bo powyżej 1600m n.p.m. poprószyło jakieś 2-3 centymetry (!) śniegu i od razu zamknięto tam wszystkie górskie drogi. Teraz pogoda jest piękna i chociaż bez problemu można wjechać autem na sam szczyt, zostawiamy Waliz-Kię na jednym z leśnych parkingów i zaczynamy sporą pętlę wśród głazów, pinii i krzaków. Szlak oczywiście nieoznaczony, gubimy się, jak to mamy w zwyczaju, ale na dobre nam to wychodzi, bo po jakimś czasie dochodzimy do miejsca z którego widać jak na dłoni Roque Nublo i el Teide w oddali, czyli dokładnie to, czego wyspa nie chciała nam pokazać dwa tygodnie wcześniej. Dobrze, że buty trekkingowe mocno zawiązane, bo chyba by nam spadły z wrażenia! Ale czad!
Ostatni kilometr idziemy już po asfalcie (żadna przyjemność), ale za cholerę nie możemy odnaleźć jakiejkolwiek ścieżki i nie chce nam się już przedzierać przez chaszcze. Dochodzimy na sam szczyt (1949m n.p.m). Jest sporo samochodów, motorów i ludzi, a widoków… zero. Mieliśmy sporo szczęścia oglądając Roque Nublo niżej, bo w ciągu godziny cała góra zasnuła się chmurami. Czekamy około pół godziny, ale nic się nie zmienia. Czas wracać, zanim zrobi się takie mleko, że nic już nie będziemy widzieć, a przecież musimy jeszcze dotrzeć z powrotem do auta. Koło samochodu chwilę piknikujemy, bo na tej wysokości cudownie świeci słońce i jedziemy dalej. Przejeżdżamy przez zielone, górzyste serce wyspy, a widoki zapierają dech. Widać burzliwą, wulkaniczną historię wyspy. Kto spędził czas na Gran Canarii tylko na plażach, ten stracił jej najpiękniejszą część. Zatrzymujemy się na kilku punktach widokowych i zbieramy szczęki z ziemi.
2 komentarze
Widoki super. Ale co to za budowla- kula? Czy to obserwatorium astronomiczne?
Ta kula to EVA, czyli jednostka wojskowa odpowiedzialna za wykrywanie i monitorowanie statków powietrznych w locie w obszarze przestrzeni powietrznej.