Śniadanie we Włoszech, deser we Francji, obiad w Monako i kolacja znów we Włoszech! Co za dzień!
Z samego rana jedziemy do Cannes (120km od nas). Właśnie trwa 77. Festiwal Filmowy. Idziemy coraz bardziej zatłoczoną promenadą w stronę Pałacu Festiwalowego ze słynnym czerwonym dywanem. Ludzie są dosłownie wszędzie, koczując pod najdroższymi hotelami jakby czekali na objawienie. Prawdopodobnie spędzają tam cały dzień, żeby MOŻE przez 10 sekund zobaczyć jakąś gwiazdę. Ambitnie, nie ma co. Inni z kolei stoją w pełnym słońcu przy salach kinowych, licząc, że ktoś ważny nie przyjdzie i zwolni się miejsce, bo gdy dziennikarz lub krytyk nie może przyjść, organizatorzy zapełniają jego miejsce wytrwałym czekaczem. To taka festiwalowa ruletka – może się uda, a może nie.
Jest jeszcze przed południem, a już setki influencerek paradują w wieczorowych strojach, pełnym makijażu i robią dzióbki do selfików w oczekiwaniu na upragnione serduszka na insta. Turyści robią fotki na tle sklepów Diora i Prady, chyba uważając, że to im doda +5 do zajebistości. W wielu miejscach sklepiki z gadżetami z Festiwalu. Wszystko, co ma logo Złotej Palmy natychmiast kosztuje 10 razy więcej niż jest warte, tak jak np. badziewny, plastikowy długopisik za 10 euro lub masowo drukowany plakat za 40 euro. Komercja sięga zenitu. Jedynie plaża jest spoko, choć niczym się nie różni od innych w promieniu 200km, no może tym, że o 22.00 wyświetlany jest film na dużym ekranie. Są też dobre gofry i lody. Najsympatyczniej jest pod palmami na promenadzie, a im dalej od centrum, tym lepiej.
Dawno nie byliśmy już żadnym nowym kraju (będzie ze dwa tygodnie), więc w drodze powrotnej zahaczamy o Monako. Tu jedyna misja to zdobyć najwyższy szczyt kraju i wpisać go do naszej Korony Europy (hi, hi). Trudno właściwie mówić o szczycie, bo najwyższy punkt Monako jest na zboczu góry Mont Angel (której szczyt jest we Francji) i znajduje się na wysokości 161 m n.p.m. na chodniczku między publiczną windą, a koszem na śmieci. Po raz pierwszy zdobywamy najwyższy punkt, schodząc w dół (bo zaparkowaliśmy samochód po stronie Francuskiej, jakieś 30 metrów wyżej). Tak, tak, to na pewno niezapomniana przygoda, he, he.
Potem kolejnymi windami i schodami w dół docieramy do mariny. Nie jest łatwo się przebić, bo trwa gorączkowa krzątanina przed wyścigami Formuły 1, więc dużo uliczek jest pozamykanych i ogrodzonych gigantycznym płotem, żeby rozpędzone bolidy nie wpadły komuś do domu lub knajpki na kawę. Za tydzień będzie tu już tylko ryk silników i swąd opon, prawdziwa uczta dla zmysłów. Szamiemy pizzę, patrząc na mewy i ryby w porcie i idziemy dalej obok licznych kasyn. Co chwilę mkną obok nas warczące sportowe wozy, które po jakimś czasie rozpoznajemy jako te same auta krążące w kółko. To właśnie kwintesencja Monte Carlo (dzielnicy tego państwa-miasta): tu ludzie nie jadą, tylko się wożą. Nie idą, tylko się przechadzają z torbami z modnych butików. Szpan i lans, gdzie nie spojrzeć. Niesmakiem napawa nas to, jak niektórzy bezsensownie obnoszą się ze swoim bogactwem, a już w totalnym szoku jesteśmy widząc, jakie rzesze ludzi aspirują do tego stylu życia. Fotografują się na tle nieswoich samochodów i jachtów za grube miliony, zazdroszcząc blichtru i splendoru. Wielki pokaz, gdzie każdy próbuje udawać kogoś, kim nie jest. Tu liczą się tylko miliony dolarów i miliony followersów. Trochę ciszej i spokojniej jest w Ogrodach Japońskich. Tu łapiemy oddech. Krążymy jeszcze po uliczkach, uważając żeby nie rozjechał nas żaden z kabrioletów, rozpędzających się do prędkości światła na odcinku 100 metrów między jednym zakrętem a drugim. Schody, winda, schody, winda i po raz drugi jesteśmy w najwyższym punkcie Monako. Opuszczamy bez żalu to targowisko próżności i jedziemy do cichego, liguryjskiego Cervo na kolację.