Czas zacząć kolejne prackacje. Plan był zupełnie inny – chcieliśmy wrócić na Kanary (tym razem na zachodnią część archipelagu), ale Szakłak miał problemy zdrowotne i musieliśmy wszystko odwołać. Kiedy już udało nam się znaleźć przyczynę choroby i wdrożyć leczenie, postanowiliśmy pojechać gdzieś bliżej. Nasz wzrok powędrował na mapie w stronę Grecji. I wiecie co? Grecja, w której żyje tyle kotów, okazała się krajem nieprzyjaznym futrzakom. Wymieniliśmy maile z ponad dwudziestoma właścicielami mieszkań na wynajem, gdzie „zwierzęta są mile widziane”. Na pytanie, czy możemy przyjechać z dwoma kotami odpowiedź zawsze była taka sama: „NIE!”. Zatem Szakłak, Yuba i my pokazaliśmy Grecji środkowe paluchy i omijamy ten kraj szerokim łukiem.
Do trzech razy sztuka – nigdy nie byliśmy na dłużej we Włoszech. Koty zdziwione, że Włochy można zwiedzać, a nie tylko zostawiać na ubraniach i meblach (ewentualniew zupie). Zapakowaliśmy naszą Waliz-Kię i w trzy dni dotarliśmy na południe Sycylii, gdzie będziemy pracować i zwiedzać przez najbliższe 5 tygodni.
Mieszkamy w małym miasteczku Marina di Ragusa, w którym mieszka niecałe 4000 osób. Ponoć w sezonie najeżdża tu około 60.000 turystów – nie potrafimy sobie tego wyobrazić. Przez pierwsze dni powoli, niespiesznie i leniwie rozglądamy się po najbliższej okolicy. Pierwsza rzecz, która nas zaskakuje – sklepy (te małe i te duże) są otwarte również w niedziele. Ba! Nawet w niedzielę wielkanocną!
No właśnie, Wielkanoc za pasem i chcemy zobaczyć, co robią w tym czasie Sycylijczycy. W piątek jedziemy 25km na północ do Ragusy zobaczyć procesję. Na placu pod katedrą San Giovanni Battista ogromne tłumy. Jest wiele grup ciągnących na „przyczepkach” posągi religijne – co jeden, to bardziej makabryczny. Atmosfera jest bardziej nabożna niż w Hiszpanii, gdzie ludzie patrzyli na widowisko skubiąc słonecznik i strzelając słitfocie na tle ukrzyżowanka. W dodatku, nie ma zakapturzonych postaci rodem z KKK. Czujemy zawód, a jedyne, co nieco poprawia nam nastrój to cannoli, czyli sycylijskie rurki z kremem.
W sobotę na rowerach podjeżdżamy do mini rezerwatu przyrody Foce del fiume Irminio, skupionego wokół ujścia rzeki. Podobno można tu spotkać łasice i kuny, ale albo spały, albo ktoś nam zrobił przedwczesny Prima Aprilis. Wygląda na to, że jakiś czas temu przeszedł tu spory sztorm, bo plażę i drzewa zabrało morze. Turystów zdaje się też, bo nie spotykamy nikogo.
W niedzielę rano szamiemy po jajku i konsumujemy colombę, czyli wielkanocną babkę w kształcie gołębia. Następnie, pokonawszy ponad 120km przez wioski i ogromne połacie upraw, docieramy do Grecji. No prawie. Wędrujemy wśród ruin greckich świątyń z V w.p.n.e w Valle Dei Templi (albo po sycylijsku Vaddi di li Tempri). Podobno to największy park archeologiczny na świecie – oczywiście oglądamy tylko mały wycinek. Ludzi dużo, żar z nieba. Jest ponad 30 stopni – już zapomnieliśmy, co to znaczy musieć kryć się w cieniu.
- DCIM102MEDIADJI_0069.JPG
Stamtąd już rzut pizzą do białych klifów, zwanych Tureckimi Schodami. Widoczki fajne, ale zejście w dół na klif jest zakazane. Kręcono tu niektóre sceny do filmu Malèna z Monicą Bellucci. Parę minut na zdjęcia i tyle atrakcji.
Po powrocie do domu, spotykamy się z właścicielem naszego mieszkania, pyta, jak nam mija Wielkanoc. Mówimy, że jedliśmy colombę, a on na to: „E, nie jedzcie tego. To włoski zwyczaj. Dam Wam sycylijskie przysmaki wielkanocne!” i przynosi nam coś ala lasagne z pomidorami i serem, jakieś jakby pierożki z ricottą i cebulą i ciastka z ricottą na słodko. Niezłe jest to, jak Sycylijczycy bardzo podkreślają swoją odrębność od Włochów.
1 komentarz
Chyba lubicie kuchnię południową, bez względu czy włoska czy sycylijska?