Po kolejnym uczciwie przepracowanym tygodniu przy kompie i okazjonalnych popołudniowych spacerach lub przejażdżkach rowerami, czas wybrać się gdzieś dalej. Zatem znów z samego rana w sobotę ruszamy w trasę.
Tym razem ponad 80km w stronę Syrakuz, czyli ok. 1,5 godziny po podmiejskich, krętych drogach. Tam, gdzie nie walają się śmieci na ulicach, są naprawdę ładne widoki na zielone pagórki. W końcu docieramy. Pamiętacie tekst z filmu Barei: „Jedź pod pomnik, co będziesz się z panem po cmentarzach włóczył.”? To my właśnie na odwrót – włóczymy się godzinami po wielkiej nekropolii Pantallica (nie mylić z Metallicą), wpisanej na listę UNESCO. Grobowce w skałach pochodzą sprzed 3000 lat. Tak naprawdę, nie chodzi nam jednak o cmentarzysko. To bardzo sympatyczna trasa trekkingowa w dolinie dwóch rzek. Czytaliśmy wcześniej, że słabo oznaczona i łatwo się zgubić, ale skoro my się nie zgubiliśmy, to znaczy, że serio lepiej oznaczona być nie może. Na szczycie płaskowyżu ma znajdować się Anaktoron – z tego, co przeczytaliśmy, to ruiny zamku książęcego z czasów Bizancjum. Wyobraźcie sobie nasze miny, gdy zobaczyliśmy murki wysokości 20 centymetrów układające się w kształt pomieszczeń. Potem zejście w dół po dość osypujących się kamyczkach, czyli to co lubimy najbardziej i już jesteśmy nad samą rzeką. Ma niesamowity szmaragdowy kolor. Piknikujemy chwilę i przez dwa tunele w skale dochodzimy do końca pętli. To był fajny dzień.
Kolejny tydzień przynosi pogorszenie pogody (choć nie takie jak w Polsce, bo znajomi i rodzina donoszą, że znów wyciągnęli z szaf czapki i ciepłe kurtki). U nas 17-18 stopni i słonecznie, ale wicher taki, że głowy urywa. Nasze koty boją się wyjść na balkon, bo ryk morza i duże fale to za wiele dla małych zwierzątek wychowanych w bloku. Na pobliskiej plaży miłośnicy adrenaliny pędzą na kite’ach i deskach z żaglem niczym motorówki.
Ostatni sycylijski weekend postanawiamy spędzić w regionie Ragusa. Znajdujemy cztery atrakcje w promieniu 30 km od domu. Leniwe śniadanie, jakiś film i przed południem wsiadamy do samochodu. Na pierwszy ogień idzie Bagno Arabo di Mezzagnone – wbrew pozorom to nie bagno tylko budowla z XVIw. Kiedyś był to grobowiec, a potem hammam, czyli arabska łaźnia (stąd nazwa). Nie ma żadnych znaków na tę ciekawostkę turystyczną, nie ma parkingu. Parkujemy na stacji benzynowej kilkaset metrów dalej i idziemy pieszo. Podchodzimy pod czyjeś prywatne podwórko, rozglądamy się. Jest jakaś brama i nawet wyblakła tablica informacyjna. Jest też mocno zardzewiały łańcuch i kłódka, a wszystko na głucho zamknięte „z powodu prac konserwacyjnych”. Nie wiadomo, o co tu chodzi. Patrzymy, czy nikt nas tu nie pogoni i na szybko lecimy dronem na przeszpiegi. Z góry widać niewielki, kamienny budynek z kopułą. I tyle. Koniec atrakcji, do widzenia. Już wiemy, dlaczego nie było żadnych znaków dla turystów.
Kilkanaście kilometrów dalej ma być zamek Donnafugata. I jest! Nawet otwarty! Wiecie, że nie jesteśmy typem turystów, co zwiedzają komnaty zamkowe i podziwiają kunszt malarzy, bo znamy się na tym jak sycylijska mafia na życiu niesporczaków. Dlatego odpuszczamy sobie wnętrze tego XIX-wiecznego zamczyska, ale kupujemy bilet do ogrodów. Ogrody całkiem, całkiem, a najlepszy jest labirynt zrobiony z kamiennego muru. Fajnie się tam trochę pogubić i pokluczyć. Podobno to wierna replika najstarszego angielskiego labiryntu tego typu. Są tu jeszcze mini groty i altanki. Za płotem strzałka, że pół kilometra dalej będą jakieś grobowce. Wychodzimy z terenu zamku, kierujemy się w stronę wskazaną przez strzałkę. Musimy przeleźć przez nieduży murek i jesteśmy na kamienistym szlaku. Cicho i spokojnie, ładny widok na dolinkę. Nie ma żadnych ludzi (chociaż trzeba przyznać, że w ogrodach zamkowych też nie było tłumów). Wykazujemy się spostrzegawczością w odpowiednim momencie i zauważamy jakąś zardzewiałą, wytartą tablicę i kilka betonowych stopni. To tu! Nieduża jaskinia kryje kilkanaście miejsc dawnego pochówku. Grobowce wyglądają jak skupisko małych wanienek. Jak tam mieścili zmarłych? Nie mamy pojęcia.
- DCIM102MEDIADJI_0223.JPG
Do następnego punktu programu mamy niecałe 10 kilometrów. Mapa w nawigacji pokazuje dwie możliwe trasy – obie tej samej długości. Po chwili ukazuje się brązowy znak ze strzałką kierującą na „Grotta delle Trabacche”, więc odbijamy z głównej drogi, ale coś jest nie tak – droga jest kamienista, bardzo wąska i otoczona murkami po obu stronach. Nie wygląda to dobrze, więc szybko wycofujemy i próbujemy drugiej trasy. Dalej asfaltem, mijamy kilka domków i znowu droga robi się wąska, a po chwili przeradza się w szutrówkę. Tak jak wcześniejsza trasa, murki z obu stron, nie ma jak zawrócić. A co, jak ktoś będzie jechał z przeciwka? Nawigacja pokazuje, że jeszcze kilometr. Wyjeżdżone ślady kół, a pomiędzy nimi coraz wyższe chwasty. Słyszymy jak szorują nam podwozie. Jedyne, co tędy jeździ od czasu do czasu to pewnie jakiś traktor. Masakra! Co robić? Jechać na wstecznym? Nagle GPS mówi: „jesteś u celu”. Jeśli celem ma być szczere pole, to dotarliśmy. Grotę widać kilkaset metrów dalej, ale musielibyśmy przejść kilka prywatnych poletek i przeskoczyć sporo murków, a samochód zostawić pośrodku tej drogi. Chyba wszechświat chce nam powiedzieć, że wystarczy już grobowców na dziś. Wychodzimy na rekonesans i 200m dalej znajdujemy poszerzenie, gdzie jakoś da się zawrócić. Trwa czyszczenie podwozia, nawrotka na cztery razy i jedziemy z powrotem. Guglowskiej mapie mówimy „Grazie mille za wbicie nas na taką drogę”. Dojechawszy do zabudowań, oddychamy z ulgą, że nic nie uszkodziliśmy.
Zasłużyliśmy na jakiś obiad. Kierujemy się do starej części Ragusy, zwanej Ragusa Ibla. Turyści przyjeżdżają tu podziwiać jej barokową architekturę. Ponieważ samochodowych przygód mamy dość jak na jeden dzień, to zostawiamy auto na parkingu w dole, a sami po wąskich uliczkach idziemy na wzgórze, do którego poprzylepiane są dziesiątki domów. Sąsiad sąsiadowi może podać przez kawałek sera do pizzy. Nie wyobrażamy sobie, jak można mieszkać w takiej ciasnocie i ciemności (słońce w małych uliczkach nigdy nie dociera na parter). Gdzieś tam suszy się pranie nad głowami przechodniów, gdzieś indziej kobita wylewa wodę od mycia podłogi wprost na drogę, tynk odpada ze starych murów. Na samej górze znajduje się kościół Duomo San Giorgio z charakterystyczną kopułą i widok na starą oraz nową część Ragusy. Mamy ochotę na pizzę, ale pizzerie otwierają dopiero około 19:00. W małej, rzemieślniczej knajpce zjadamy panini, czyli duże zapiekane kanapki. Właściciel zachwala, że wszystko wyrabiane jest z lokalnych produktów. Pokazuje nam nawet zboże, z którego robią mąkę na chleb jest z regionu Ragusa. Potem jeszcze lody i czas wracać. Morał z dzisiejszego dnia: nigdy nie ufaj nawigacji.
W niedzielę idziemy do odkrytej przez nas jakiś czas temu kawiarenki, serwującej najlepsze cannoli, jakie jedliśmy na Sycylii. Rurki smażą na bieżąco, a pysznego kremu jest tyle, że wychodzi na boki. Dobrze, że przed sezonem mają otwarte tylko w weekendy, bo byśmy byli już 10 kilo grubsi. Chyba trochę przesiąkamy włoskim klimatem, bo jeszcze nigdy nie pisaliśmy tyle o jedzeniu, hi, hi. Ostatnie dni głównie pracujemy, pogoda się psuje i nawet pada deszcz. W środę świętujemy z Szakłakiem i Yubą ich 16.urodziny. Nasi dzielni, mali podróżnicy zadomowili się na Sycylii, ale czas już opuścić wyspę. W sobotę wsiądziemy na prom i pojedziemy na północ ku nowym przygodom.
1 komentarz
Napisaliście: Nie ufajcie nawigacji i słusznie. Ale Wy lubicie niespodzianki. Życzymy , aby wszystkie przygody dobrze się kończyły.