Poniedziałek
Udajemy się do Ribeiro Frio, wgłąb wyspy, czyli w góry. Po drodze w autobusie zastanawiamy się, czy był sens zabierać polary i kurtki, bo w Funchal ciepło od samego rana i słońce bez chmury. Był sens – w R.F. jakieś 10 stopni mniej i wilgoć jak w malezyjskiej dżungli. Idziemy wzdłuż „levady”, czyli akweduktu ciągnącego się po wyspie tysiącami kilometrów. Po drodze wodospady, eukaliptusy (tak, to nie pomyłka!), tunele, urwiska, wąwozy i widok na 2 najwyższe szczyty Madery, które mamy zamiar zdobyć w piątek. Spacer ma 15 km i chyba nie musimy Wam mówić, gdzie weszły nam nogi aż po same kolana.
Wtorek
Tym razem jedziemy na zachód od Funchal na jeden z najwyższych klifów w Europie (580 m.n.p.m) – Cabo Girão. Przezroczysta platforma na szczycie trochę zawodzi – małe szyby i w dodatku kropkowane, co nie daje efektu wysokości, jak na 2 razy niższej wieży w Szanghaju. Chcemy się dostać na kolejkę linową na plażę pod klif. Dygamy ponad pół godziny w dół po małych, krętych schodkach między ogródkami, prywatnymi podwórzami i innymi obórkami. Na zjazd kolejką musimy czekać dłuższy czas, bo gościu z obsługi je lunch. Generalnie, nikomu się tu nie spieszy, ale nam też 🙂 Mamy całą plażę tylko dla siebie, bo tu można się dostać tylko kolejką lub łódką – dookoła niedostępne skały. Nic nam nie mąci widoku na ocean.
Wygrzewamy się na kamieniach i robimy bałwana – wiadomo, jaka zima, taki bałwan 🙂