Po prawie dwóch dobach i 3 stopoverach docieramy do Katmandu. Śpimy jak zabici 9 godzin i rano ruszamy na miasto. Fajnie jest po raz pierwszy od pół roku założyć sandały i koszulki z krótkim rękawem. Idziemy do buddyjskiej stupy Swoyambhunath po drodze szamiąc samosy. Stupa jest na wzgórzu i fajnie widać miasto. Dobrze jest też pooddychać świeżym powietrzem, bo Dolina Katmandu jest totalnie zasmrodzona spalinami. Czujemy się jak byśmy wypalili po kilka paczek papierosów. Mieszkańcy stolicy Nepalu pewnie z chęcią pojechaliby do uzdrowiska Katowice Zdrój 😉 . Wkoło stupy kręci się mnóstwo małp i młynków modlitewnych. W drodze na i ze stupy przechodzimy mostem nad czymś, co kiedyś było pewnie rzeką, a teraz jest gęstym, cuchnącym ściekiem.
Wzmocnieni porcją pysznych pierożków momo (niecałe 3 zł za talerz) pędzimy na Basantapur, znany również jako Durbar Square. Fajne miejsce – kompleks pałacowy i świątynny zarówno buddystów, jak i hinduistów (ciąg dalszy pielgrzymki religijnej, he, he). Widać też niestety ogrom zniszczeń po ostatnim trzęsieniu ziemi. Część budynków totalnie zrujnowana, a część mocno popękana i podparta wspornikami z drewna. Odwiedzamy też pałac Kumari – żywej bogini. Teraz możemy się wszystkim chwalić, że byliśmy w prawdziwym domu Boga 🙂