Opuszczamy Selfoss i kierujemy się na wschód („tam musi być jakaś cywilizacja!”). Przez pierwsze dwa dni Islandia jakoś nie powaliła nas na kolana, ale dzisiaj – czad! Pogodę mamy słoneczną i całkiem ciepłą, więc staramy się zajrzeć w każdy możliwy zakamarek na trasie. Na pierwszy ogień idzie wodospad Seljandsfoss – mokniemy po jego kaskadą. Warto skoczyć 5 minut dalej szlakiem, bo jest tam Gliúfrabúi – wodospad ukryty w rozpęklinie skalnej. Opłaca się tam zajrzeć skacząc po kamieniach w strumieniu.
Wyspy Vestmannaeyjar podziwiamy z brzegu – jest majówka, jest plażing. A nawet wydry tu grasują!
Jedziemy dalej, strzelamy foty słynnemu wulkanowi Eyjafjallajökull. Gdzieś tu niedaleko podobno jest wrak samolotu. Natrafiamy na to miejsce przypadkiem, zatrzymując się na przydrożnym parkingu. A! Chodź, zobaczymy co tu jest! No i nie ma nic – tylko parking, a jak okiem sięgnąć, pola żwiru. Chwilunia! Tam jest jakaś ścieżka i tablica informująca, że 3,5 km stąd jest wrak. Jak by padało, to za Chiny byśmy tam nie szli, ale że niebo błękitne, to drałujemy.
Maskonury nie istnieją! Chciemy je podpatrzeć na najdalej wysuniętym na południe wyspy cyplu Dyrhólaey, obłazimy spory kawał, a tych ptaszorów nigdzie nie ma. Za to widoki przepiękne!
Przedostani punkt programu to czarna plaża Reynisfjara. Mówi się, że to najpiękniejsza nietropikalna plaża na świecie. I wiecie, co? To prawda! Skąpana w słońcu wygląda bajecznie! Skąpana jest też siedząca na kamieniu Sabina. Do pasa zalewa ją niespodziewana fala. Wulkaniczny piasek, niezwykłe formacje skalne przypominające kolumny i skamieniałe trole przy brzegu – czego chcieć więcej? No może tylko suchych spodni…
Nocujemy w hostelu tuż przy wodospadzie Skogafoss. Udany dzień!