Ej! Nie tak się umawialiśmy! Miała być ładna pogoda na trekking i ewentualnie gorsza na przejazdy, ale Mikołaj coś chyba podkręcił, albo nie dosłyszał, bo gadaliśmy przez pleksę. Teraz wiemy, jak czuła się nasza koleżanka, która prosiła o gruby portfel i chudy tyłek.
Planowaliśmy zdobyć najwyższą górę Finlandii (miał być atak od strony Norwegii), ale ulewy pokrzyżowały nam plany, więc od razu ruszamy na norweską wyspę Senja. Tu może nie leje, ale też widoczność taka sobie. Nie zarażamy się i człapiemy na górę Hesten. Podobno fajne z niej widoki, ale niskie chmury skrywają je, jak pazerny polityk majątek. Ostatni odcinek daje nam nieco popalić, bo musimy się skrobać po sporych kamulcach. No, ale sukcesik jest – szczyt na 556m n.p.m. zdobyty!
Wracając, cały czas zastanawiamy się, czy czasem nie odholowano nam Mikrusa, bo w całej wioseczce, skąd zaczyna się szlak, zakazy parkowania. Dostępny jest parking za 125zł. Tak! To nie pomyłka! Ach, ta Norwegia! No, ale nie z nami te numery, Sven! Znajdujemy mały skrawek za sklepem i na szczęście mamy postój za darmoszkę, z którego, jak się właśnie okazuje, nikt nas nie odholował.
Nocujemy na dziko na plaży w głębi fiordu. Udaje nam się naprawić duży namiot po ostatniej wichurze na Nordkapp. Wkoło jakieś 20-30 innych namiotów. Głównie Norwegowie i paru Finów. Sporo ludzi i spory hałas – nie wysypiamy się za bardzo.
Następnego dnia a to kropi, a to leje rzęsiście. Cały dzień gnijemy na polu namiotowym, ale wiecie co? Chyba nam było trzeba trochę zwolnić tempa, bo ostatnie 10 dni nic tylko zasuwamy jak lemingi po tundrze.
Wyspani, umyci i wypoczęci jesteśmy gotowi na podbój kolejnej górki. W naszym fiordzie słońce już świeci. Niestety, dwa fiordy dalej ciągle mokro i niskie chmury. Czekamy ponad godzinę w aucie przy początku szlaku, żeby się rozpogodziło. W końcu ruszamy. Cała trasa mega błotnista – ciamk, ciamk, ciamk – buty mlaszczą na rozmokłej ścieżce. Dochodzimy do siodła pomiędzy dwoma pagórkami i tam już nie ma zmiłuj. Bagno takie, że przydałaby się amfibia! Co prawda Norwegowie zapewnili jakieś drewniane dechy, ale po ostatnich deszczach „mostki” pływają i po nastąpnięciu nurkują pod wodę. No i oczywiście buty mokre! Jak by tego było mało, całą drogę latają nad nami muchy. Czujemy się jak nieumarły Czesio z polskiej kreskówki. Każde z nas ma swój zestaw much. Na początku próbujemy je odganiać, ale widząc, że to nie ma sensu, zaprzyjaźniamy się z nimi. Nadajemy im imiona. Jest Pucha, Klucha, Fucha i Jucha. Skucha jest najbardziej namolna – w końcu wchodzi do buzi i trafia do Valhali.
Na szczycie Husfjellet pogoda robi się ładna i mamy cudowny widok na okoliczne fiordy i wysepki. W pełnym słońcu pewnie moglibyśmy się dać nabrać, że to jakiś indonezyjski archipelag.
1 komentarz
Góry jak z obrazka. Ale niegościnne.