Zabici 13-godzinnym lotem i zdżetlagowani 5 godzinami różnicy czasu ruszamy na podbój Santiago, które za bardzo nie różni się od Madrytu. Podobna architektura, palmy i duże tyłki :). Tylko więcej ludzi o indiańskich rysach twarzy. I praktycznie nikt nie mówi po angielsku, nawet stewardesy w samolocie.
Na razie mamy spory problem z internetem, jest, ale nie działa tak jak powinien, a po hiszpańsku z infolinią się nie dogadamy.