Po czterech tygodniach na Fuerteventurze, wreszcie wybieramy się na najdalej wysunięty na południe skrawek. Przejechanie 100 km naszą dzielną Waliz-Kią zajmuje nam 2 godziny, z czego w pierwszej godzinie pokonujemy 80km z Costa de Antigua do Morro Jable, a w drugiej pozostałe 20 na plażę Cofete. Nie ma asfaltu, ale droga jest dobrej jakości, tylko że pierdylion zakrętów, bo trzeba przejechać na drugą stronę łańcucha górskiego, a jeszcze zatrzymujemy się pooglądać widoki z góry. Plaża jest bardzo szeroka i ma ponad 12 kilometrów długości. Sporo samochodów na parkingu – wszyscy chcą zobaczyć ten niełatwo dostępny cud, o którym słyszał chyba każdy przyjeżdżający na wyspę. Wiecie, że my plażowi nie jesteśmy, więc na nas tak naprawdę największe wrażenie robią góry, które oddzielają dwie części półwyspu Jandía. Idziemy plażą, po lewej ogrom oceanu, po prawej 800-metrowe wzgórza. Niedaleko plaży jest osada Cofete, która składa się z kilku kamiennych domków z XIXw. Jest też malutki cmentarz – z żółtego piachu wystają proste, czarne krzyże.
Z plaży widać Willę Wintera – śmigamy tam. Przez dekady willa obrosła wieloma mitami, a dziś już trudno ustalić, co jest prawdą, a co fikcją. Mówi się o tym domu jako możliwej „strażnicy” ukrywającej nazistowskie tajemnice, o tym, że po wojnie ukrywał się tu sam Adolf Hitler, i że jest tam schron przeciw bombowy. Niektórzy już ostro polecieli w swych fantazjach i twierdzą, że była tam baza U-botów. Chyba raczej nano-botów, bo plaża Cofete jest płytka. Właściciele domu nie dementują tych legend, tylko udostępniają część willi i przekuwają mity na euro. Za „co-łaska” wchodzimy do środka. Mały dziedziniec, otaczają z trzech stron pomieszczenia. Jedno z nich jest otwarte dla ciekawskich. W środku totalny misz-masz: jakieś paskudne manekiny w nazistowskich mundurach, zardzewiałe narzędzia, pożółkłe gazety i mnóstwo innych rupieci.
Z powrotem na szutrową drogę. Jedziemy na sam koniuszek Fuerteventury. Docieramy do latarni morskiej z przepięknymi widokami na niewysokie klify, skały i huczący ocean. Coś głupiego nam przychodzi do głowy, wyciągamy z bagażnika składaki i jedziemy na drugą latarnię. Borze liściasty! Kto wpadł na ten głupi pomysł? Droga szutrowa łącząca obie latarnie to jedna wielka tara, a trzymanie kierownicy roweru przypomina operowanie młotem pneumatycznym. W dodatku ta latarnia… no cóż, wygląda raczej jak wychodek niż to, co powszechnie przychodzi na myśl osobie, która kiedykolwiek widziała choć jedną latarnię w życiu. Za to znowu widać plażę Cofete, więc jest jakiś plus.
W niedzielę udajemy się znów na północ. Rzucamy okiem na górę Tindaya, którą starożytni Aborygeni z Fuerteventury uważali za magiczną i świętą. Teraz na wejście na górę potrzebny jest specjalny permit (za wejście bez zezwolenia grozi grzywna do 6000 euro). My takiego nie mamy, więc tylko cykamy focię z górą w tle i jedziemy do miasteczka Lajares. Stamtąd ruszamy z buta na Montaña de los Corraletes o zawrotnej wysokości 241 metrów (nie, nie zapomnieliśmy zera). Górka niczym się nie wyróżnia od innych i raczej nie marzą o niej miliony turystów przyjeżdżających na Kanary, ale może to właśnie jest w niej fajne. Nie ma szlaku, nie ma ludzi. Z góry widać północno-zachodni brzeg Fuerty.
Idąc dalej w stronę starego, suchego koryta rzeki natrafiamy na sympatyczny kanion. Maps.me mówi, że to Barranco de los Enamorados (czyli „wąwóz zakochanych”). Czy tak na pewno jest, sami nie wiemy, ale nie ma to najmniejszego znaczenia. Może to jakaś odnoga tego wąwozu, bo później na mapie znajdujemy Barranco de los Encantados (znaczy to samo) parę kilometrów dalej i ludzie w necie narzekają, że jego ściany są całe zapaprane wyrytymi napisami typu „Tu byłem”. W naszym dziewiczym „baranku” czegoś takiego nie ma. Wędrujemy po labiryntach żółtych, piaskowych skał, rzeźbionych tylko siłą wiatru, słońca i (może z rzadka) deszczu. Znowu sam na sam z naturą, z dala od wszystkich i wszystkiego, tak jak lubimy najbardziej. Potem wracamy parę kilometrów przez złotą półpustynię do samochodu. I niech nam jeszcze raz ktoś powie, że Kanary zatłoczone są!
1 komentarz
Hurrra! Ale duzo zdjęć. Jakie niezwylke widoki.