W środku nocy lądujemy w Erywaniu. Od razu przykleja się namolny taksiarz. Stały zestaw branżowych trików: o tej porze nic nie jedzie, dajcie adres, dam wam dobrą cenę i takie tam. Nie z nami te numery. Zbywamy go, jedziemy Yandexem (lokalny Uber). Szybko, tanio, choć średnio bezpiecznie – drajwer ma kierownicę nie po tej stronie, co trzeba, ale nie powstrzymuje go to od jazdy 110km/h po mieście. Wyprzedza lewym i prawym pasem i dojeżdżamy pod nasz blok, gdzie mamy wynajęty pokój. Zero numerów domu i oznaczeń klatek, wbijamy kod podany przez właścicielkę do wszystkich 3 klatek i wszędzie ERROR. Nie mamy telefonu, kierowca już odjechał. Zbawieniem okazuje się cieć pod jubilerem po drugiej stronie ulicy – jedyna żywa (choć półśpiąca) dusza w promieniu kilometra. Użycza nam telefonu, właścicielka wychodzi z ukrytych ciemnych drzwi, których nawet Superman nie byłby w stanie dostrzec. Klatka schodowa i winda poraża wszystkie zmysły, na szczęście mieszkanie nie jest takie złe. Zresztą, o 4:30 nad ranem już nam wszystko jedno. Zdeptujemy karalucha i idziemy spać.
Na drugi dzień zwiedzamy stolicę Armenii. Nie jest tak brzydka, jak podaje radio Erywań ;), choć momentami pięknie wcale. Jest tanio, napotkani ludzie życzliwi – więcej nie oczekujemy od miasta. Na dworcu kolejowym spędzamy pół godziny w kolejce, żeby kupić bilety na nocny pociąg do Tbilisi za 6 dni, a pani w okienku mówi, że nocnego niet. No jak to niet??? Jeździ tylko w wakacje. Trzeba będzie trochę zmodyfikować plan. Topimy smutki w serowym chaczapuri za 80 groszy.
[REKLAMA DNIA]