Nadciąga niż atlantycki o imieniu Garoé, przynosząc chmury i opady deszczu. W tygodniu szybki spacer w oknie pogodowym z naszym nowym czworonożnym amigo. Pies sąsiada i zarazem właściciela domku, który wynajmujemy dołącza się do naszej wędrówki – kąpie się w kałużach, przyozdabia futerko każdym czepliwym zielskiem w okolicy. Nie spodziewaliśmy się jednak, że to szalony alpinista, biegający po stromych zboczach. Mało nie dostajemy przez niego zawału, bo wspina się po kamieniach tuż nad urwiskiem. Na szczęście, bez ofiar w ludziach i psach dochodzimy na grzbiet górki oddzielającą nasz wąwóz od wąwozu, w którym znajduje się Vallehermoso. Podziwiamy z góry plażę i dziwny zamek i musimy wracać, bo znad oceanu znowu idzie pompa. Jak tylko dochodzimy do podwórka, znika pies, a pojawia się deszcz.
Pada i pada aż do piątku. Cała wyspa wsysa wodę, jak gąbka, czego dowodem jest wielki głaz, który oddzielił się od rozmokłego zbocza i spadł na drogę do naszej osady. Na szczęście da się go ominąć. W tych warunkach lepiej nie wychodzić w trasę, więc tylko zwiedzamy głębszą część Vallehermoso i dojeżdżamy do Presa la Encantadora, czyli tamy oddzielającej dolinę od wody spływającej z gór. Nawet teraz, zimą i nawet po 3 deszczowych dniach zbiornik wypełniony jest minimalnie. Susza dotyka także zielone wyspy Archipelagu.
W sobotę nadal mokre szlaki, zatem dłuższy trek odpada. Leniwe śniadanie i jedziemy zobaczyć południowy kraniec La Gomery. Po drodze, na punkcie widokowym (skąd widać naszą ukochaną El Hierro), dostrzegamy znak na smocze drzewo, więc idziemy. Niby tylko kilometr w jedną stronę, ale dość stromo. Ścieżka krzywo-wyłożona kamieniami nie pomaga. W dole wąwozu wreszcie pokazuje nam się 400-letnie smocze drzewo: Drago de Agalán. A teraz, w pełnym słońcu idziemy znowu w górę do parkingu. I tyle.
W miasteczku Alajeró wypatrujemy wzgórze z małym kościółkiem na szczycie, więc rzecz jasna, musimy tam wejść. Ermita de San Isidrio daje spektakularną panoramę na południowe wybrzeże. Brązowe płaskowyże przecinają głębokie wąwozy. W dali maleńkie lotnisko z bardzo krótkim pasem startowym. Postanawiamy zejść na dół. Szlak oznaczony jest tylko kopczykami, kręcą się stadka kóz i wszystko jest spoko, ale po ok. 40 minutach jesteśmy w dole wąwozu, a żadnej bezpiecznej ścieżki do góry nie widać. Zawracamy więc tą samą drogą, nie ma co ryzykować. Coś nie udał nam się trekking dzisiaj, ale biorąc od uwagę, że łazimy po Kanarach już trzy miesiące to i tak jedna kiepska trasa nie psuje ogólnych statystyk, he, he.
Na ostatni punkt programu wybieramy miasteczko Playa de Santiago, żeby wrzucić coś na ząb. Ze względu na bliskość lotniska i dostęp do sporej, czarnej plaży, spodziewamy się mnóstwa turystów, ale wiecie co? Miasteczko jest ładne, ciche i spokojne. Nic tu się nie dzieje – w najlepszym znaczeniu tych słów. Ze stolika przy lokalnej piekarni zauważamy ciekawą skałę z okienkiem. O! Nawet ktoś tam się kręci! Musimy tam koniecznie wejść. Pokonawszy kilka pięter schodów, natykamy się na tabliczkę „PRIVADO”. Próbujemy od innej strony, zagadujemy do lokalsa i dowiadujemy się, że właściwie teren należy do jakiegoś obcokrajowca, który kupił obok dom, ale on nie ma pozwolenia od gminy, żeby nie przepuszczać ludzi. Gomerczyk radzi iść, a najwyżej, jak ktoś będzie się burzył, to zawrócić. Tak też robimy i udaje nam się wejść bez ochrzanu. Z dziury fajny widok na obie strony miasteczka. To chyba najbardziej satysfakcjonująca rzecz, którą dzisiaj zrobiliśmy. Jest już późne popołudnie, wracamy do domu inną trasą – widoki na skały i kolejne wąwozy.
W niedzielę szlaki już suche, a my z lepiej opracowaną w głowach i na aplikacji trasą, żeby nie wtopić jak dzień wcześniej pod Alajeró. Parkujemy w połowie drogi między Hermiguą a San Sebastian. Idziemy długą trasą po zboczu góry. Widać w oddali stolicę. Na trasie kolejne ciekawe formacje skalne – białe zagłębienia i mini-jaskinie. Słońce mocno grzeje, Pan Teideusz dominujący nad całą Teneryfą świetnie widoczny. Po zboczach biegają kozy i zastanawiamy się, jak to możliwe, że nie spadają z urwiska. Godzinę, czy dwie później okazuje się, że jednak czasem spadają. Na środku ścieżki leży duża, martwa koza. Wygląda na to, że od kilku dni żywią się nią kruki.
Szlak daje nam w kość. Cały czas góra, dół, góra, dół, a słońce pali, ale widoki rekompensują trud. Park Naturalny Majona jest zjawiskowy i różnorodny: zielone zbocza, strzeliste skały, suche koryta rzek, palmy, agawy i opuncje. W końcu dochodzimy do domów dobudowanych do jaskiń. Tam naprawdę ktoś pomieszkuje lub pomieszkiwał – stoją krzesła i stół, jakieś sztućce i narzędzia. Konsumujemy nasz prowiant i idziemy dalej, tym razem przez zielone łąki niczym w Irlandii. Później wąską ścieżką nad urwiskiem w lesie piniowym (nareszcie trochę cienia) i jesteśmy na skrzyżowaniu dróg. Możemy zejść łagodnie wąską asfaltową drogą, którą przyszliśmy (wyjdzie ok.40 minut), albo przejść przez górkę (ok.90 minut). Zastanawiamy się, co robić, a tu pojawia się para Austriaków, których spotkaliśmy na szlaku i proponuje podwózkę samochodem w dół do parkingu. Wykończeni dość długą pętlą w słońcu, chętnie się z nimi zabieramy.
- DCIM100MEDIADJI_0470.JPG
- DCIM100MEDIADJI_0471.JPG
- DCIM100MEDIADJI_0472.JPG
- DCIM100MEDIADJI_0474.JPG
Ostatnia nasza środa na La Gomerze. Szybko wyrabiamy się z pracą i już o 11.00 jesteśmy po raz ostatni w Parku Narodowym Garajonay. Wybieramy się na fajny spacer wśród starych, baśniowych drzew, grubo porośniętych mchami. Coś magicznego!
Został nam jeszcze jeden zakątek wyspy, którego dotąd nie zwiedziliśmy, czyli północny zachód. Po drodze z Garajonay jeszcze wpadamy zobaczyć Chorros de Epina, czyli owiane legendami źródełko wody. Podobno, gdy dwie osoby napiją się z niego, zakochają się w sobie. Dzisiaj woda w ogóle nie leci i nie wiemy, czy oznacza to suszę, czy koniec naszego małżeństwa. Na pewno oznacza beznadziejną atrakcję turystyczną, więc w drogę.
Droga do miasteczka Alojera jest kręta, jak wszystkie tutaj, ale prowadzi przez zjawiskowe skalne tereny, porośnięte palmami. Serio, ta część wysepki jest inna od pozostałych i dobrze, że jeszcze zdecydowaliśmy się tu pojechać. Akurat jest silny wiatr, więc w dole podziwiamy fantastyczny spektakl fal, roztrzaskujących się z łoskotem o wybrzeże. W miasteczku zwiedzamy malutkie, darmowe muzeum syropu z palmy, a że już znamy i lubimy ten lokalny, gomerski smak, z ciekawością oglądamy małą wystawę. Okazuje się, że żeby zdobyć syrop (zwany czasem miodem palmowym), trzeba wspiąć się po drabinie na szczyt palmy, odciąć część liści, zrobić tam płaską platformę i z wierzchołka spuszczać do wiaderka sok. Potem wystarczy go zagotować, żeby zgęstniał i już! Kupujemy zapas do domu, żeby polać nim naleśniki w Szczecinie i wrócić wspomnieniami na La Gomerę.
Wiecie, co jest najlepsze? Zwiedziliśmy całą wyspę właściwie wzdłuż i wszerz, a nie byliśmy na plaży w Vallehermoso, kilka kilometrów od naszego domu. Trzeba to koniecznie nadrobić. Wiatr i ocean wspólnie dają niezwykły pokaz siły. Gapimy się na te wielkie fale, jak zahipnotyzowani. Teraz z bliska widzimy zamek, który podziwialiśmy ze wzgórza tydzień wcześniej. Kiedyś był częścią infrastruktury portowej, potem prywatną restauracją, a teraz jest piękną ruiną z zakazem wstępu. Z tej perspektywy Roque Cano, czyli skała, którą widzieliśmy już chyba z wszystkich możliwych kątów, wygląda najbardziej imponująco.
I tak, w 4 tygodnie zatoczyliśmy koło po La Gomerze – małej, niezwykle różnorodnej wyspie. W sobotę wracamy znów na Teneryfę. Zobaczymy, co przyniesie luty na północy tej wyspy.
Brak komentarzy