No i jesteśmy w samym sercu Australii. Czerwono tu jak cholera!
Mamy już kampera, ale zostaliśmy „upgrade’owani” i zamiast Toyoty Hitop mamy Forda Transita za tą samą cenę. Ma to swoje plusy i minusy. Plus jest taki, że ten kamper jest większy i ma toaletę z prysznicem i ogrzewanie (tutaj w nocy jest o tej porze roku naprawdę ZIMNO!). To, że jest większy jest też minusem, bo takim długim wozem się ciężej manewruje i niby więcej pali – ale to wszystko wyjdzie w praniu.
Pierwszy raz kamperem i od razu „pod prąd”, w dodatku prowadził pasażer. To, że nie mieliśmy wypadku, to cud papieża 🙂
Pierwszą noc spędzamy w Stuarts Well, czyli 100 km przed Erldundą, gdzie planowaliśmy spać. Za długo zeszło w wypożyczalni przez ten cały upgrade. Mamy fajne miejsce pod drzewkiem, na którym urzęduje stado rozdartych dzikich papug. Tuż obok w zagrodzie łażą emu. Oprócz nas jest jakichś 12 osób (w tym 4 psy), a w promieniu 100 km żadnej żywej duszy. Mieszka tu także Dinki – oswojony, śpiewający dingo. Na razie jeszcze nie śpiewał i nie wiadomo, czy jeszcze żyje, ale kręci się tu na-dingo-wyglądająca suczka. Normalnie autralijski Outback w pełnym wydaniu – po zachodzie słońca ciemno jak w dupie i zimno jak w lodówce.
[MĄDROŚĆ NA DZIŚ]
-
Lepiej mieć kampera z kibelkiem niż bez. Zwłaszcza, gdy nocą na polu kampingowym żerują dingo.
[PORADY PRAKTYCZNE]
-
Zakupy rób w Colesie (coś jak w Polsce Tesco). Zaopatrz się na tydzień albo dwa, bo w około Uluru jest dość drogo nawet jak na Australię. A paliwo jest na zadupiu o 0,5$ droższe. Internet też jest drogi – 1$ za 6 min.
-
Do połączeń z krajem najlepiej kup australijskiego pre-paida np. Telstrę. Wychodzi jakieś 4-5 razy taniej.
A poniżej jeszcze foty z Sydney, w następnym wpisie fotki z Red Centre.