O 9 jedziemy taksówką z Pokhary do Naya Pul na początek szlaku. Planowaliśmy najpierw jechać autobusem lokalnym, ale zajęłoby to wieki. Taxą 1,5 godziny 45 kilometrów. Po drodze utykamy w jakiejś wiosce – był śmiertelny wypadek, droga zablokowana, zleciało się mnóstwo gapiów. Nie można w Polsce narzekać na dziurawe drogi – tu więcej dziur niż asfaltu, a momentami nie ma go wcale. Nie mamy pojęcia, jak nasza taksówką daje radę, bo to małe, na oko 30-letnie Suzuki. W końcu docieramy.
Szlak wije się wzdłuż rzeki z małymi wodospadzikami i wiszącymi mostami. Początkowo ciągniemy trepy w pełnym słońcu i jest trochę ciężko. Potem nadchodzą chmury, ale droga robi się bardziej pod górę i łatwiej wcale nie jest. Mijamy po drodze tragarzy z trzema dużymi plecakami każdy, objuczone konie, woły zaprzęgnięte do pługa i kilka małych wioseczek wyglądających tak samo. Tragarze tutaj to prawdziwi strongmeni – jeden z nich niesie 30 kg kosz na plecach, a sam waży góra 60 kg. W dodatku ma zabandażowaną kostkę, zagaduje nas o leki przeciwbólowe. Dajemy mu dwa apapy.
Po trzech godzinach docieramy do wioski Tirghadungha. Hostel jest za darmo, ale musimy się tu żywić (alternatywy i tak nie ma, więc spoko). Jest gorąca woda, jest Internet i dobre jedzonko, więc nie ma co narzekać.
[ZANĘTA DNIA]
Z okna taksówki widzimy szczyty Himalajów. Jest dość pochmurno i wyłaniają się dosłownie znikąd. Wyglądają jak namalowane na niebie. Nie robimy fotki, a na szlaku ich niestety nie widać ?. Musimy poczekać do jutra.