Jedźcie na Kanary, mówili. Pobyczycie się na plaży, mówili. Tymczasem skrobiemy się pod górę po jakichś luźnych kamieniach, po szlaku, który nie jest wcale oznaczony, a suche rośliny drapią nam łydki. Ale może od początku…
Rozpoczynamy nasze prackacje na Gran Canarii. Mieszkamy w nieturystycznej części wyspy, w Vecindario. Pierwsze dni upływają na pracy, a wolnych chwilach na eksplorowaniu najbliższej okolicy. Zaczynamy się już orientować, co, gdzie i jak w „naszym” mieście. Wpadamy na lokalny targ, jedziemy rowerami nad ocean. Kiedy znika kalima, czyli wiatr znad Afryki, który niesie saharyjski pył, nagle widzimy, że w pobliżu są jakieś wzgórza, więc pedałujemy i tam.
W piąteczek udaje nam się szybko ogarnąć z pracą i wybieramy się na południowy kraniec wyspy, gdzie zapraszają nas nasi szczecińscy znajomi, którzy mają szczęście tu pomieszkiwać od paru lat. Chyba specjalnie dla nas zamówili pogodę, bo wreszcie Gran Canaria prezentuje się jak w turystycznych folderach. Idziemy na słynne wydmy Maspalomas. Na pewno przyjedziemy tu jeszcze raz, bo naprawdę robią wrażenie – wiecie z resztą, jak uwielbiamy pustynne klimaty.
W sobotę od rana słońce (nie, w lutym to nie jest wcale oczywista oczywistość tutaj), więc po śniadaniu jedziemy na Los Azulejos. To ciekawe skały w różnych kolorach: od beżu i pomarańczy po zieleń. Znaczna większość turystów przystaje na chwilę, cyka kilka fotek i jedzie dalej, ale oczywiście my wpadamy na pomysł, żeby pójść w te górki. Zwłaszcza, że jest nawet znak pokazujący początek szlaku. Początkowo ścieżka wije się ostro pod górę. Zipiemy – zero kondycji po zimie. Kamulców pełno, jakiś żwir cholerny leci pod butami. Po chwili widzimy kobitę w pomarańczowej sukience i adidaskach, schodzącą praktycznie na czworaka. Ma przerażenie w oczach – sama nie wie, po co właziła w górę, a teraz nie ma pojęcia jak zejść. Dobrze, że szybko zawróciła. My może jesteśmy lepiej przygotowani, ale też raczej mozolimy się, niż śmigamy w alpejskim stylu. Głównie dlatego, że jak zwykle pogubiliśmy drogę i idziemy na azymut przez suche krzaczory i kamienie. A można było siedzieć na plaży? Drinka z palemką popijać? Kiedy już odnajdujemy ścieżkę, podziwiamy małe oczka wodne (charcos), falujące skały i dolinę w oddali. Jest super, tylko mogli dać jakieś strzałki, albo chociaż kopczyki, żeby było wiadomo, którą z krętych ścieżynek wybrać.
Nie mamy jeszcze dość, więc naszą Waliz-Kią jedziemy jeszcze wyżej do Inaguas, slalomem po drodze, która momentami jest tak wąska, że miną się może dwa motory, ale z pewnością nie auta. Na tej wysokości rośnie kanaryjski las sosnowy. Zapach jest niesamowity, temperatura bardzo przyjemna, więc łazimy trochę. W końcu, kiedy dopada nas zmęczenie, jedziemy z powrotem do Vecindario, a po drodze łapie nas straszna ulewa. Dobrze, że już na wybrzeżu, a nie w górach.
W niedziele w ramach kanaryjskiego lenistwa, pobudka z samego rana i jedziemy w środek wyspy do Roque Nublo. To tylko 43km, ale jedziemy ponad godzinę, bo musimy zrobić 1700 metrów przewyższenia – zygzak za zygzakiem i trzeba jechać ostrożnie, ale na szczęście droga nie jest tak wąska jak poprzedniego dnia. Na parkingu tylko kilka samochodów. Wrzucamy kurtki na grzbiet, bo jest zaledwie 9 stopni i mżawka. Dojście jest szybkie i proste, a co za widoki! Jakie widoki? Jest tylko mgła. Ledwo widać samo Roque Nublo, które jest 80-metrowym monolitem, powstałym wskutek wybuchu wulkanu. Ponoć przy dobrej pogodzie da się zobaczyć spory kawał Gran Canarii, a nawet Teneryfę, ale oczywiście nie dzisiaj. Dzisiaj jesteśmy w du…żej chmurze. Czekamy, żeby trochę się przejaśniło, ale nic z tego. Idziemy na krótki trek dookoła skały przez wilgotny las. Sympatyczna pętla, zgubić się nie da, a tym razem stoją drogowskazy (jakby tak nie mogło być na Los Azulejos, ale kto by to rozpamiętywał? Chyba tylko ci z poharatanymi łydkami). Wracając z pętli widzimy już sporo ludzi idących na Roque Noblo, a parking i droga pełne są samochodów.
- DCIM100MEDIADJI_0033.JPG
Nie wiemy, co nas podkusiło, ale postanawiamy wjechać jeszcze wyżej, na czubek wyspy i zjechać na wybrzeże inną drogą. Masakra! Kto wpadł na ten durny pomysł? Mgła taka, że ledwo widać na kilka metrów i jak w grze komputerowej, co chwilę zwiększa się poziom trudności – serpentyna za serpentyną, a to deszcz, a to rowerzyści, a to samochody bez świateł. Tymczasem w pobliskim lesie pełno ludzi piknikuje, w grubych swetrach i płaszczach przeciwdeszczowych. Można? Można!