Skrajnie wychłodzeni, bez ciepłej odzieży, bez wody, z objawami choroby wysokościowej, smagani wiatrem wiejącym ponad 100km/h – takich turystów musiały ostatnio ratować służby Teneryfy na zboczach najwyższej góry Hiszpanii. Następnego dnia to samo. Nic dziwnego, że władze wyspy się wkurzyły, zamknęły kolejkę linową i szlaki piesze na Teide do odwołania oraz postawiły strażników, którzy mieli wlepiać bardzo wysokie mandaty za złamanie zakazu. Monitorujemy sytuację, bo nasze pozwolenie na wejście na szczyt 30 listopada, które udało nam się zdobyć 3 miesiące temu, stoi teraz pod znakiem zapytania.
Tymczasem toczy się nasze powolne, kanaryjskie życie. Jednego dnia jedziemy do miasta Candelaria, rozejrzeć się, co tam słychać. Wybrzeża strzegą posągi Guanczów, którzy zamieszkiwali te tereny już 2000 lat temu. Na dużym placu obok bazyliki, rozstawiane są dekoracje świąteczne – światełka i duże konstrukcje, które mają imitować choinki. Śmiesznie to wygląda, gdy na dworze 28°C. Krążąc po uliczkach natrafiamy na szopkę bożonarodzeniową. To prawdziwa eksplozja świątecznej kreatywności i kiczu w najlepszym wydaniu! Ten spektakl składa się z ponad 500 figurek – od pastuszków po lokalnych celebrytów. Co więcej, szopka nie ogranicza się do tradycyjnych stajenek; znajdziemy tu modele budowli z całej gminy. Czynna przez całą dobę szopka stale ewoluuje: co roku pojawiają się nowe figurki, dodatkowe sceny, a nawet światła i dźwięki. Wszystko to, by odwiedzający mogli poczuć… no właśnie, co? Sami nie wiemy.
Na weekend planowaliśmy wejście na zbocza Teide, żeby trochę zaaklimatyzować się do wysokości, ale status szlaków jest nadal niejasny – gdzieniegdzie informacje, że szlaki zamknięte tylko po południu i nocą, a na innych stronach, że zamknięte cały czas. Nie chcąc ryzykować mandatem, wybieramy trasę na Alto de Guajara (2715m n.p.m.), czyli najwyższą górę „amfiteatru” okalającego główny wulkan – Teide, zwany przez nas Panem Teideuszem. Trasa jest oznaczona, jako trudna, ale skoro my daliśmy radę, to chyba nie jest tak źle, he, he. Słońce świeci, ścieżka pnie się coraz wyżej i wyżej. Dochodzimy w końcu do grzbietu gigantycznej kaldery. Na horyzoncie rysuje się sylwetka La Palmy. Jeszcze kilkaset metrów w górę, sapiąc w pocie czoła, przechodząc przez wąską przełęcz i jesteśmy na rozległym szczycie Guajary. Tam wicher chce nam urwać głowy, ale chowamy się w kamiennym schronie, który stoi tam od ponad 100 lat i wykorzystywany był do nocnych obserwacji Komety Halleya. Cieszymy się cudownym widokiem na La Palmę, La Gomerę i El Hierro. Teraz możemy powiedzieć, że widzieliśmy już wszystkie Wyspy Kanaryjskie. Z okienka naszego schronu absolutnie niesamowity widok na górującego nad całą wyspą Pana Teideusza, który jest arcy-fotogeniczny, niczym influencer używający 5 filtrów upiększających. Schodząc ze szczytu podziwiamy jednocześnie dwa spektakle. Pierwszy, pod nami, to totalna różnorodność form skalnych, suchej i gdzieniegdzie spalonej roślinności oraz cañadas, czyli równiny, przypominające dno wyschniętego jeziora. Drugi spektakl rozgrywa się nad nami – takich chmur nie widuje się często.
Następnego dnia nogi już wypoczęte, więc nie ma co siedzieć w domu. Tym razem idziemy do „Piekielnego Wąwozu”, czyli Barranco del Infierno. Nie mamy pojęcia, czemu nazwa taka straszna, skoro szlak taki łatwy – zaledwie 6km i tylko 200m przewyższenia. Jest to obszar ściśle chroniony i wpuszczają 20 osób co pół godziny. Wejście jest płatne 13 euro od osoby i dostaje się kask, w razie gdyby spadł jakiś kamień na głowę. Czy jest to super atrakcja? Raczej tylko miły spacer. Najciekawszy jest ostatni odcinek, gdzie jest dużo roślinności, strumyk i rechoczące żaby, a na końcu wodospad. Fajna odmiana od półpustynnego południa.
Dzień jeszcze długi, więc zajeżdżamy pod Los Gigantes, czyli 600-metrowe klify na zachodzie wyspy. Guanczowie nazywali Los Gigantes „ścianą piekła”, wierząc, że te klify oznaczają koniec świata. Nie wiemy, co to za piekielna faza w tych stronach.
Cały tydzień upływa na śledzeniu informacji z Parku Narodowego Teide. Uda się wejść w sobotę na szczyt, czy nie? W piątek zapada decyzja – otwierają kolejkę linową i szlaki, a turyści wchodzący do góry muszą być zarejestrowani i odpowiednio wyekwipowani, bo sprawdzają to strażnicy. Hurra! Półtorej godziny samochodem po serpentynach i po raz kolejny jesteśmy u podnóża Pana Teideusza. Nad oceanem 30°C, na wysokości 2200m n.p.m. już 14°C, a na szczytowej stacji kolejki (3555m n.p.m.) jest -1°C, więc wjeżdżają czapki i rękawiczki. Tam pokazujemy strażnikowi nasze zezwolenie i idziemy na sam szczyt wulkanu. To tylko pół godziny. Trochę kołaczą nam serca, bo wysokość 3715m n.p.m. robi swoje, ale nie ma takiej masakry, jak na panamskim wulkanie Barú. Krater jest zadziwiająco mały, ale widoki spektakularne na całą wyspę. Z fumaroli wydobywa się para śmierdząca siarką, bo ten wulkan tylko drzemie, ale jest nadal aktywny. Wpisujemy sobie piąty szczyt do naszej „Korony Kanarów”, he, he. Potem jeszcze krótkie odbicie na punkt widokowy na Pico Viejo, którego krater jest znacznie większy niż krater Teide.
1300 metrów niżej robimy bardzo fajną i łatwą 5-kilometrową pętlę dookoła Roques de García. To niesamowite formacje skalne – pozostałość po dawnej ścianie kaldery. Przy pierwszej skale milion samochodów i turystów w krótkich spodenkach i japonkach, którzy przyjechali tu tylko pstryknąć charakterystyczną focię z Roque Cinchado, czyli skalną maczugą. Pół kilometra dalej nie ma już prawie nikogo. A skały są tak obłędne, że nie możemy się napatrzeć.
Niedzielę spędzamy na Playa de las Teresitas, bo jest 28°C i nic nam się nie chce. Plaża z żółtym piaskiem przywiezionym z Sahary przypomina bardziej te na Fuerteventurze niż na Teneryfie. Woda ciepła – aż nie możemy uwierzyć, że zaczął się grudzień. Na tym kończymy ten etap teneryfskich prackacji. Czas się powoli pakować, bo w piątek przenosimy się na kolejną wyspę. Gdzie teraz? Dowiecie się w kolejnym wpisie.
2 komentarze
No , 3750 m n.p.m. to już poważne zdobywanie szczytów. Brawo! Podziwiam formę fizyczną , bez treningów.
Piękne widoki , które fotografujecie i dajecie tym samym wyobrażenie jak tam jest, są rzeczywiście niesamowite, niepowtarzalne. Ale uważajcie, bo nurkowie nurkując coraz głębiej czasem przekraczają zdrowy instynkt samozachowawczy.
Errata : wysokość 3 555 m n.p.m.