Za co uwielbiamy prackacje na Kanarach? Między innymi za to, że jeśli uda się szybciej skończyć pracę, to nawet we wtorek można wyskoczyć gdzieś na jakiś wulkan. Tym razem padło na Caldera Blanca. Idziemy przez pola lawy ostrej jak brzytwa i przybierającej fantastyczne kształty. Widać, gdzie płynął jej główny strumień – pozostało coś na kształt koryta rzeki. Po około trzech kilometrach dochodzimy do dwóch „wysepek” (hiszp. islotas), czyli jasnobrązowych szczytów starych wulkanów, które w latach trzydziestych XVIII w. zalało morze magmy. Fantastycznie to wygląda! Mijamy mniejszą „wysepkę” La Caldereta, zaglądamy do wnętrza krateru i idziemy dalej do naszego głównego celu. Montaña Blanca ma olbrzymi krater o średnicy 1200 metrów. Z góry widać park Timanfaya z wieloma innymi wulkanami i ocean! Obchodzimy krater dookoła aż do najwyższego punktu (458m). Tam łypie na nas ciekawskim okiem duży, czarny kruk, który w ogóle się nas nie boi. Albo jest dokarmiany przez ludzi, albo jest fanem naszego bloga i zastanawia się, jak zagadać o selfie, he, he.
Reszta tygodnia zlatuje nam szybko i znowu weekend. W sobotę jedziemy do Parku Narodowego Timanfaya, ale nie po to, żeby objechać go turystycznym autobusem, bo lizanie wulkanów przez szybkę bardziej by nas sfrustrowało niż ucieszyło. Na szczęście jakiś miesiąc temu udało nam się zapisać na spacer z przewodnikiem po szlaku Tremesana (niestety, wejście do parku samemu jest surowo wzbronione). W miasteczku Yaiza odbiera nas 8-osobowy busik i jedziemy na teren PN Timanfaya. Sporo się dowiadujemy o erupcjach z lat 1730-1736. Wulkany wybuchały jeden po drugim i w ciągu kilku lat (z przerwami) zalały materiałem wulkanicznym sporą część wyspy (w tym 12 wiosek), a lawa uchodząca do oceanu powiększyła Lanzarote. To niesamowite, jaką siłę ma natura.
Czas zaśpiewać „Ta ostatnia niedziela”, bo już za 6 dni wyjeżdżamy z Lanzarote. Z Costa Teguise do Arrecife prowadzi ścieżka rowerowa, więc jedziemy na składakach do stolicy. Po drodze mijamy wrak statku Telamon, który tkwi tutaj od 1981 roku. Miał być rozebrany już wiele lat temu, ale wiecie, jak to Hiszpanie: „mañana!” – nie spieszą się. W Arrecife cisza i spokój, niewiele się dzieje. Może dlatego, że to niedziela wyborcza? Trudno powiedzieć, ale sympatycznie.