Przeprowadzamy się na ostatnią wyspę Archipelagu – La Palmę. Tym razem Neptun nie ma dla nas litości i zsyła niż nad tę część Atlantyku. Chorobę morską (jak to subtelnie brzmi) mają wszyscy pasażerowie – mówiąc wprost to trzy godziny nieustannego rzygania na całym pokładzie! Miła i współczująca załoga bez przerwy rozdaje pasażerom o blado-zielonych twarzach nowe woreczki i zabiera pełne. GE-HEN-NA!!! Jeszcze w domu buja nas do wieczora. No, ale najważniejsze, że dotarliśmy. A wiecie jak nazywa się nasza wioska? La Sabina! Jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?
Rano uczucie kaca, ale nie można zmarnować pierwszej niedzieli na nowej wyspie, no nie? Ruszamy zatem na 14-kilometrowy trekking z Fuencaliente na Volcán de Martin (1590m n.p.m.) i z powrotem, czyli robimy środkowo-południową część tak zwanego „szlaku wulkanów” (ruta de volcanes). Po drodze 3 mniejsze wulkany. Pogoda nie ułatwia sprawy, bo od połowy trasy idziemy w gęstej, mokrej chmurze i musicie uwierzyć nam na słowo, że wulkan zdobyliśmy. Podczas tego treku doświadczamy też zakrzywienia czasoprzestrzeni, zapewne spowodowanego zagęszczeniem wulkanów na kilometr kwadratowy, he, he. Bo jak inaczej wyjaśnić to, że na jednym drogowskazie odległość do Refugio del Pilar wynosi 12,8km, a pięć kroków dalej drogowskaz wskazuje równe 12km tym samym szlakiem?
W tygodniu, po pracy ambitnie eksplorujemy najbliższą okolicę. Zerkamy na Faro de Arenas Blancas. Nazwa obiecuje białe piaski, ale trzeba to traktować raczej jak obietnice przedwyborcze. Piasku brak, za to „faro”, czyli latarnia morska faktycznie stoi. Sukces połowiczny. Mieliśmy jechać jeszcze dalej, ale znikąd pojawia się rzęsisty deszcz i zarządzamy ewakuację.
Innego dnia zjeżdżamy na najbardziej południowy kraniec La Palmy, gdzie czeka na nas… kolejne „faro”. A nawet dwa, bo jak świecić to na bogato. Obok ciągną się solniska, które można za darmo zwiedzać. Woda paruje, sól zostaje. Patent genialny w swej prostocie, praktykowany na całym Archipelagu. Fale i bryza tego dnia są tak entuzjastyczne, że same nas nią przyprawiają, więc nie musimy słono płacić za sól w małych opakowankach dla turystów w tutejszym sklepiku – wystarczy oblizać usta. Po drodze jeszcze kilka wulkanów (to najbardziej południowa część „ruta de volcanes”. Na jeden z nich wchodzimy, pobijając wszelkie dotychczasowe rekordy. Otóż, ten bezimienny stożek wystający kilka metrów nad poziom ulicy zdobywamy w około dwie minuty. Nie mogliśmy się powstrzymać, bo wiadomo nie od dziś, że na Kanarach dzień bez zdobycia wulkanu dniem straconym.
Czy jest coś bardziej romantycznego niż oglądanie kosmicznego spektaklu z ukochaną osobą? Oczywiście — spanie obok ukochanej osoby pod ciepłą kołderką. Jednak tej nocy postanowiliśmy poświęcić się i zerwać się z łóżka o 4:45, żeby zobaczyć zaćmienie Księżyca.
Dla niewtajemniczonych: zaćmienie to moment, kiedy Ziemia wpycha się pomiędzy Słońce a Księżyc, rzucając na niego cień. Efekt? Nasz srebrny satelita przybiera tajemnicze, czerwonawe barwy i wygląda jak gigantyczna pizza margherita. Na naszej szerokości geograficznej miało być widać zaćmienie całkowite. Stoimy więc na tarasie w piżamach i bluzach, powietrze rześkie, a tu zwykła pełnia! Dopiero jakąś godzinę później było widać ok.70% zacienionej tarczy Księżyca, a wtedy oczywiście naszło sporo chmur zza gór i spektakl dobiegł końca. Nie wykupiliśmy wersji premium, czy co? Ostatecznie, udało nam się zrobić takie zdjęcie.