Dzisiejszy dzień zaczęliśmy od wypadu na wodospad Erewan, który ma 7 pięter oddalonych od siebie sporymi odcinkami z ostrym podejściem pod górę. Niestety, czasu nie było za wiele, więc doszliśmy tylko do piątego. Gorąco było jak cholera, a co gorsza strasznie duszno. Byliśmy mokrzy, chociaż nie pływaliśmy. Sabina skorzystała z darmowego „FISMASA” – tak nasza tajska przewodniczka wymawiała „fish massage”. Ryby duże i małe zleciały się objadać jej skórę z pięt. Piotr nie wchodzi w interakcje z żywymi rybami, więc tylko cykał foty.
Potem pojechaliśmy kawał drogi na Hellfire Pass. To miejsce, gdzie jeńcy wojenni (Azjaci, Australijczycy i Brytyjczycy) kuli przesmyk w skałach pod tory kolejowe. Japończycy ostro ich eksploatowali i jeńcy padali jak muchy od chorób i głodu. Widzieliśmy też jaskinię, w której mieli „szpital” – teraz jest tam mała świątynia. Potem kopsnęlismy się pociągiem przez drewniany most z czasów wojennych. Podróż byłaby fajna, gdyby nie setki rozwrzeszczanych tajskich dzieci, które na nasz widok zaczęły wydzierać się „Hello”. Jazgotały cała drogę, a jak wysiadaliśmy, to krzyczały chórem „Bye bye”. Jeszcze przez 5 minut dzwoniło nam w uszach.
[MĄDROŚĆ DNIA]
Aj em weli gu picze – powiedziała Tajka po zrobieniu nam zdjęcia.
[CIEKAWOSTKA KULINARNA]
Stuletnie jajo – czarno-rubinowe półprzezroczyste białko i grafitowo-zielone żółtko o konsystencji i smaku dojrzałego sera Brie – nie jest tak złe, na jakie wygląda.