Wiecie, że Fuerteventura w najwęższym miejscu ma tylko 7km szerokości? Początkowo chcemy przejechać się z jednej strony wyspy na drugą rowerami, ale okazuje się, że droga nie ma żadnego pobocza, a samochody jeżdżą tam 90km/h, więc odpuszczamy. Jedziemy autem przez żółte, piaszczyste tereny na środkowy zachód wyspy i docieramy do miasteczka La Pared. To mekka surferów, bo są tu doskonałe warunki – długa, szeroka plaża i spore fale. Idziemy na Punta Guadelupe – długi, szeroki, naturalny most, wychodzący prosto w Atlantyk. Wygląda jak gigantyczne, skalne molo. Widoki na plaże, zatoczki i klify są bajeczne!
Chcemy przejść dalej klifem na północ, ale tu jakieś tabliczki: „Nie wchodzić. Stanowisko archeologiczne”. Przekraczamy niewielki, kamienny murek, rozglądamy się, gdzie to stanowisko, którego mamy nie deptać, ale nic nie widać oprócz pola brązowych kamieni. No trudno. Wiecie, co się okazało później? Że ów archeologiczny cud, to właśnie ten murek wysokości pół metra! W XV wieku oddzielał część południową wyspy od północnej w jej najwęższym miejscu. Teraz już wiemy, skąd nazwa miasteczka („pared” znaczy „mur”).
Docieramy do plaży Viejo Reyes. Dzisiaj Wielki Piątek, czyli dzień wolny w Hiszpanii. Lokalne rodzinki biesiadują na całego w cieniu nawisów skalnych. Skojarzenia z „Piknikiem pod wiszącą skałą” nieuniknione. Idziemy dalej, gdzie nie ma absolutnie nikogo. Złote, skamieniałe wydmy, zerodowane od wiatru i soli morskiej przybierają fantastyczne formy. Widzimy „statek kosmiczny”, „paszczę krokodyla”, „wielkiego żółwia” i wiele, wiele innych figur.
Czas wracać na wschodnie wybrzeże. Niedaleko Costa Calma trafiamy na skamieniałe muszle. Podobno mają jakieś 130 tysięcy lat i nigdzie na całym archipelagu nie ma takiego nagromadzenia sfosylizowanych mięczaków. Czy ta atrakcja wielkości ok. 2 na 3 metry przyciąga tłumy? Nie. Zero ludzi – mało istagramowe miejsce. Czy warto tam zajrzeć? Naszym zdaniem tak. Jeśli będziecie chcieli je zobaczyć, to szukajcie „Yacimiento de Matas Blancas”.
Ostatni punkt na dziś to plaża Sotavento. Dojeżdżamy drogą na wysoki klif, z którego rozlega się widok na rajską plażę. Nawet tak nieplażowi turyści jak my, muszą ulec jej urokowi. Woda ma intensywny, turkusowy kolor. Właśnie jest przypływ i na szerokiej plaży utworzyła się ogromna, płytka laguna. Schodzimy na dół, na żółte wydmy – może nie tak spektakularne jak Maspalomas, ale jednocześnie nie tak zaludnione. Woda w lagunie cieplutka. Wszędzie śmigają dziesiątki kitesurferów.
W sobotę idziemy na wulkan, bo już ze dwa tygodnie na żadnym nie byliśmy. Montaña Roja, czyli „czerwona góra” to cudny stożek, widoczny z drogi między Corralejo a Puerto del Rosatio. Jak tylko go zobaczyliśmy, od razu wiedzieliśmy, że musimy tam wejść. Na początku ciężko nam sobie wyobrazić, jak tam się w ogóle wdrapać, bo zbocza pod dużym kątem i całe sypiące się żużlem i kamieniami, ale w końcu znajdujemy ścieżkę idącą łagodnie na brzeg krateru. Montaña Roja ma zaledwie 312 metrów, ale z góry, jak na dłoni, widać kolejne wulkany (zostawiamy je sobie na inną okazję), pola lawy po horyzont, wydmy Corralejo, a za nimi Lanzarote i Isla de Lobos. Idziemy na przeciwny koniec tego półksiężyca (druga połowa krateru uległa zniszczeniu podczas wybuchu ok. pół miliona lat temu). Siedzimy tam i siedzimy i nie możemy się napatrzeć. Mamy wrażenie, że jesteśmy jedynymi ludźmi na wyspie, albo wręcz na własnej czerwono-brązowej planecie.
Po zejściu z wulkanu, zamieniamy buty trekkingowe na sandały i idziemy trochę posiedzieć na wydmach Corralejo.
Wielkanoc na rowerach. Jeździmy sobie po stolicy wyspy, czyli Puerto del Rosario. Nic tu się nie dzieje, klimat bardzo małomiasteczkowy – deptak, piece do wypalania wapna, port, plaża. Miasto ma niewiele ponad 40.000 mieszkańców. Nie ma uniwersytetu, ani nawet kina. Na uliczkach niewiele samochodów, cisza i spokój. Wydaje się, że to całkiem przyjemne miejsce do życia.