…bo na pewno nie szybkość. Pobijamy rekord z Tajlandii. Tym razem 210 km w 9 godzin. Dwoma pociągami, autobusem i tuk tukiem.
W pociągu pierwsze dwie godziny stoimy na jednej nodze upchani jak śledzie w drzwiach wagonu, które nigdy nie są zamykane – taka klimatyzacja. W autobusie znów na stojaka, teledyski i disco-lanko na full i oczywiście klakson i łamanie wszelkich przepisów drogowych.
Ale za to wieczorem trudy wynagradza nam ocean i ogromne żółwice składające nocą jaja. Jedynie czerwone światło ich nie płoszy, więc zdjęcia są czerwone i kiepskiej jakości. W głowach słyszymy głos Krystyny Czubównej „z wielkim trudem samica wykopuje gniazdo, a którym składa ok. 100 jaj”. Doświadczamy jeszcze jednej fajnej rzeczy – nocą piasek pod stopami rozbłyskuje na sekundę dziesiątkami mikro światełek. A wzburzone fale też wydają się świecić w ciemnościach. Podejrzewamy, że to jakiś plankton, ale nie dajemy rady potwierdzić tego u lokalesów, bo po angielsku mówią strasznie niewyraźnie.
Następny dzień jedziemy zobaczyć wodotrysk. Woda z oceanu wbija się pod skały i co jakiś czas strzela przez szczelinę na kilkanaście metrów w górę. Mamy słonego banana na twarzach.
Odkrywamy fajną plażkę, gdzie można się kąpać, bo jest osłonięta skałami. Wszędzie indziej ogromne i silne fale. No i ten ryk – z daleka wydawało nam się, że jedzie pociąg.
[ROZRYWKA DNIA]
Obstawiamy walki krabów o muszlę (i znów ten głos Czubównej…)
[CIEKAWOSTKA DNIA]
– My we własnej osobie. Wszyscy się na nas gapią i zagadują (w większości bezinteresownie). Rekord pobija dziewczynka, która z głębi domu jakieś 100 metrów od nas krzyczy HELOOOOO!
– Bawoły wodne łażące po uliczkach. Gapimy się na nie, a one na nas – przejść? nie przejść?