Z Oropesy do Barbate jest ponad 900km. Rozpoczynamy jazdę w deszczu (a jakże), ale po 2-3 godzinach robi się już bardziej słonecznie. Koty jadą na tylnej kanapie całkiem zrelaksowane, my też w dobrym humorze, bo mały ruch na autostradzie. I tak, po 9 godzinach docieramy do naszego nowego domu, gdzie spędzimy kolejnych 5 tygodni. Szakłak i Yuba od razu czują się jak u siebie, zwiedzają wszystkie zakamarki.
W Barbate jest całkiem inaczej niż w poprzednim miasteczku – niska zabudowa, białe domki, wąskie uliczki, z których spora część jest całkowicie wyłączona z ruchu samochodowego. Są ludzie, otwarte sklepy i restauracje. Jest jakieś życie. Plaża nadal pusta i jaaaka szeroka! Atlantyk wita nas dużymi, spienionymi falami i przenikliwym wiatrem, ale najważniejsze, że świeci słońce. Kto by pomyślał, że siedząc 5 tygodni w regionie Walencji będziemy spragnieni każdego andaluzyjskiego promyka?
Pierwsze dni spędzamy łażąc po okolicy. Odkrywamy mały ryneczek pełen tanich i pysznych lokalnych owoców, warzyw, no i rzecz jasna ryb, bo Babrate słynie z połowów tuńczyka. Bazarek, niczym Kaplica Sykstyńska, ma cały wymalowany sufit – oczywiście w morskie motywy.
W piątek udaje nam się skończyć pracę dość wcześnie i wybieramy się rowerami do Torre del Tajo. Jednak nie zdajemy sobie sprawy, że przez lasek piniowy prowadzi szlak typowo pieszy, więc więcej czasu pchamy rowery pod górę, po piachu, albo kamieniach, niż na nich jedziemy. 5 kilometrów zajmuje nam godzinę. Tak, używamy przy tym brzydkich słów w różnych językach. W końcu pokazuje nam się wieża Tajo, stojąca na szczycie stumetrowego klifu. Ocean w dole ma turkusowy kolor i wygląda jak w katalogach turystycznych. No i teraz najlepsze – powietrze jest tak przejrzyste, że widać Afrykę! Tego się nie spodziewaliśmy! Sporo czasu spędzamy na klifie, ale czas do domu. Nie chcemy wracać tą samą drogą, więc po 2 kilometrach wertepów zjeżdżamy asfaltowymi serpentynami aż do miasteczka. Tak szybko chyba jeszcze nigdy nie pędziliśmy na naszych składakach. Czujemy się jak byśmy grali w Mario Kart i dostali bonusowego przyspieszacza. Raz-dwa jesteśmy na poziomie morza!
W niedzielę jedziemy do Kadyksu – sporego portowego miasta, które stoi tu od trzech tysięcy lat. Wjeżdżamy po długim moście La Pepa (czyżby na cześć słynnej świnki?), z trudem znajdujemy jakieś miejsce do zaparkowania i ruszamy z buta do starej części miasta. Przechodzimy przez mury obronne, podziwiamy teatr w stylu rzymskim, którego ruiny odkryto dopiero 40 lat temu. Wyobraźcie sobie, że dosłownie NA tym największym wybudowanym w czasach imperium rzymskiego teatrze stoją współczesne domy – ktoś ma widok z kuchni lub kibelka na kamienne schody widowni, wybudowane przed naszą erą. Czad, co?
Potem ruszamy na plażę la Caleta. Tu kręcono Bonda „Śmierć nadejdzie jutro” (Kadyks udawał w tym filmie Kubę). Lepsze niż sama plaża są dwa zamczycha, które stoją po obu jej stronach: Castillo de San Sebastian i Castillo de Santa Catalina. Łazimy, zwiedzamy, opalamy się przez chmury i wciągamy klimat starego miasta. Fajnie tu.
2 komentarze
Te Wasze przejazdy po tysiąc i więcj kilometrów po Hiszpanii, uświadamiają jaki to obszerny kraj. Aż sprawdziłam u wujka Google powierzchnie krajów europejskich. W przybliżeniu: Francja 643 tys. km kwadratowych, Ukraina 603 tys. kmkw, Hiszpania 505 tys. km kw, Niemcy 357 tys. km kw, Polska 312 tys km kw, Włochy 302 tys kmkw.Smakujcie dalej ten wielki kraj.
Tak, na mapie wszystko wydaje się bliżej 🙂