Po raz trzeci (ale nie ostatni) przeprowadzamy się do nowego miejsca w Hiszpanii. Tym razem padło na okolice Malagi. Niecałe cztery godziny drogi z Barbate i jesteśmy w naszym nowym domu w Torrox Costa. Znowu trzeba przyzwyczaić się, gdzie, co jest w kuchni i otworzyć trzy szafki zanim znajdzie się kubek, czy talerzyk. Znowu totalnie nie czaimy miasteczka, więc kilka dni badamy okolicę pieszo i na rowerkach. Fajne to jest. Koty chyba zadowolone z nowego mieszkania, bo mają znowu balkon (w miarę prosto i szybko udało nam się go zasiatkować) i mogą oglądać świat, czyli spory kawał zieleni, palmy, oczka wodne, a jakieś 100 metrów dalej morze. Mogą też czaić się na jaskółki i zielone papugi.
Majówka. Nie pracujemy, więc mamy czas skoczyć do Torrox, czyli drugiej części naszego miasteczka, położonej bardziej w głębi lądu. Mapa gugla najpierw prowadzi nas wzdłuż wyschniętej rzeki, ale droga żwirowa i wyboista. Potem odbijamy do asfaltu i jedziemy po górę. Cholera, ta góra za stroma na możliwości nasze i naszych składaków, więc cztery z pięciu kilometrów pchamy rowery w pocie czoła. Na szczycie znajduje się typowa hiszpańska mieścinka z białymi domkami i wąskimi uliczkami. Niezbyt przyjazna dla rowerów i samochodów – jest naprawdę ciasno i stromo. Podziwiamy widoczek z góry na „naszą” część miasteczka i na morze, jemy gofry (pisaliśmy Wam, że tu serwuje się gofry z ciasta drożdżowego?) i spadamy, bo nie ma tu co robić. Droga do domu zajmuje nam kilkanaście minut i to prawie bez pedałowania – dziękujemy, grawitacjo!
Kolejne dni spędzamy oczywiście na pracy, ale jak tylko pojawi się jakieś okno, to albo basen, albo spacer, albo rowery. Idąc po plaży odkrywamy wieżę na pagórku, więc oczywiście musimy tam skoczyć. Na trasie do wieży nie ma nikoguśko. A ile kosztuje bilet? Nic – jeszcze płacą w pomidorach. Jak to? Po drodze na wieżę mijamy różne szklarnie, a obok jednej leży na ziemi sporo pomidorów. Może rolnik uznał, że nie są odpowiednio kształtne i piękne, żeby sprzedać w sklepiku? A może już nie mieściły mu się w skrzynkach? Nic, absolutnie nic im nie dolega, więc bierzemy kilogram ze sobą, bo mało rzeczy boli nas bardziej niż marnowanie żywności. Wieczorem sałatka, a na drugi dzień sos to obiadu.
W niedzielę wsiadamy w samochód i jedziemy do jednej z najsłynniejszych andaluzyjskich atrakcji – Caminito del Rey. Po 110km jesteśmy na miejscu. Znalezienie miejsca parkingowego to istny horror, ale w końcu się udaje. Samo Caminito jest bardzo malownicze i dzisiaj oczywiście bezpieczne. Na początku XX wieku to były około metrowe chodniki biegnące wzdłuż ściany wąwozu Gaitanes 100 metrów nad korytem rzeki. Z czasem te betonowe ścieżki kruszały i były pełne dziur, albo w ogóle brakowało sporych fragmentów, co przyciągało amatorów adrenaliny i nie wszyscy taką wyprawę przeżyli. Nazywano to „najbardziej niebezpieczną ścieżką świata”. W 2015 została całkowicie odrestaurowana i zabezpieczona z boku siatką, więc teraz nie ma żadnych obaw. Widoczki są naprawdę piękne – zielona rzeka w dole i kontrastujące z nią beżowe ściany kanionu o wysokości nawet 400m. Wycieczka jest jednak krótka, bo cała trasa nie ma nawet ośmiu kilometrów, a zatem nie zmęczyliśmy się tak jak lubimy i został spory niedosyt. Mimo wszystko, było warto. Wkoło jest też kilka szlaków pieszych i bardzo sympatyczne szmaragdowe jeziorka, gdzie można popiknikować albo wybrać się na kajaki.
RADY PRAKTYCZNE:
- Kup bilet najszybciej, jak się da, bo rozchodzą się jak świeże churros. My próbowaliśmy zdobyć bilety indywidualne (po 10 euro) na 5 tygodni naprzód i pula była wyczerpana. Zostały tylko miejsca w grupie z przewodnikiem za 18 euro (w każdej chwili można odłączyć się od przewodnika i grupki).
- Godzina, która widnieje na bilecie to czas, kiedy masz się stawić w punkcie kontrolnym, czyli trzeba doliczyć sobie drogę pierwszym tunelem (1,5km) lub drugim (2,7).
- Jeśli jedziesz samochodem, zaplanuj sporo czasu na szukanie miejsca parkingowego po stronie północnej. Ponoć od strony południowej łatwiej coś znaleźć, ale wtedy trzeba doliczyć ok. godziny na dojazd autobusem do strony północnej, gdzie zaczyna się szlak (jedzie pół godziny, co pół godziny, kosztuje 1,55 euro).
- Masę praktycznych wskazówek wraz z mapkami znajdziecie na blogu Travelogue.