Byliśmy w Szwajcarii Saksońskiej i Czeskiej, ba! nawet Kaszubskiej i Połczyńskiej. Nadszedł więc czas na tę prawdziwą Szwajcarię.
SOBOTA:
Kilka godzin samochodem i z Włoch wjeżdżamy do Szwajcarii. Nie ma żadnej kontroli w punkcie granicznym, chociaż służby są na posterunku. Instalujemy się w Sankt Niklaus w małej kwaterze u sympatycznych właścicieli kilku koni. Wyprowadzamy nasze koty na spacer na podwórko i z podziwem patrzą na ogromne czworonogi – jakieś niby koty, ale mają długie grzywy i rżą zamiast miauczeć.
Po obiedzie kierujemy się na dworzec zobaczyć ceny biletów, bo na następny dzień chcemy dostać się do Zermatt. Właściwie to nie tyle chcemy, co musimy dostać się tam pociągiem, bo to ekologiczna strefa zamknięta i samochody nie są wpuszczane. Z Sankt Niklaus do Täsch (skąd zaczyna się strefa) jest ok. 15km i drugie 15km do Zermatt. Bilet bezpośredni kosztuje 27 CHF/os w jedną stronę. Matko!!! Ale sprawdzamy bilet z Täsch do Zermat – 8,50 CHF. Szybka kalkulacja z wliczeniem 7-8 CHF za parking w Täsch i okazuje się, że lepiej podjechać połowę drogi autem, zapłacić za parking i dopiero dalej pociągiem.
NIEDZIELA
Po co w ogóle przyjeżdżamy do kantonu Valais w Szwajcarii? Proste! Zobaczyć Matterhorn. Widzieliśmy już tak zwany Matterhorn Afryki (Spitzkoppe) i Matterhorn Islandii (Kirkjufell), więc czas najwyższy na tę prawdziwą górę. Zgodnie z planem z dnia poprzedniego – autem do Täsch i pociągiem do Zermatt. Ale, ale! W planie nie było takiej pochmurnej pogody! Co to ma być? Liczymy na to, że niskie chmury spadły na miasteczko, a wyżej będzie ładniej, więc wsiadamy do funikulara, czyli do kolejki szynowo-linowej, jadącej w tunelu pod kątem 45 stopni. Po 5 minutach jesteśmy w Sunnegga na wysokości 2288m n.p.m. I co? Miał być Matterhorn, a jest jedna wielka biało-szara chmura.
Dobra, nie zrażamy się. Na szlaku mamy przed sobą 5 jeziorek i ok. 4-5 godzin marszu, a godzina wczesna, więc może się rozpogodzi. Pierwsze jeziorko jest zaraz obok kolejki. To tu ma się roztaczać najpiękniejszy z pięknych widoków szczytu góry odbitej w tafli wody. Nie ma nic, jeziorko Leisee szału nie robi. Kręci się tu kilkunastu turystów, tak samo zawiedzionych, jak my.
Ciśniemy z optymizmem do drugiego jeziorka – Mosjesee. Są tu tabliczki pokazujące, w którym miejscu nad brzegiem stanąć, żeby mieć najbardziej spektakularne zdjęcie Matterhornu. Ponury żart. Mijamy później schronisko, ale zamknięte do 20 czerwca. Nie ma co się dziwić – na szlaku tylko kilku turystów.
Do trzeciego jeziorka – Grünsee musimy podreptać pod sporą górkę. Tu jeszcze zalegają poletka śniegu. Czasem zapadamy się po kolana. Nazwa sugeruje, że woda powinna być zielona, ale jest szaro-bura, jak cały krajobraz dookoła. Podobno można się tu nawet kąpać, tylko temperatura +4°C jakoś nie zachęca nawet do zdjęcia kurtki.
Nic to. Mrzonki o tym, że jeszcze się rozpogodzi wkładamy między bajki. Ten cały Matterhorn to też pewnie jakaś legenda dla naiwnych turystów, a pocztówki z charakterystycznym trójkątnym szczytem odbijającym się w wodzie to nic więcej, jak fotoszop. Czwarte jeziorko – Grindjisee przed nami. Tu jako bonus udaje nam się wypatrzeć dwie kozice górskie.
Największe podejście czeka nas do piątego jeziorka. Mijamy wodospad i wyciąg narciarski, zaczyna się jakaś mżawka, a nad samym Stellisee śnieg z deszczem. Jezioro jeszcze skute lodem. Ostatni odcinek do Sunneggi idziemy w bardzo gęstej, wilgotnej chmurze, śniegu miejscami sporo, w wielu miejscach mokro i błotniście. Mijamy ławeczki ustawione do podziwiania widoków. Cóż, teraz dalej niż na 10m nie widać nic. Kończymy pętlę w Sunnegga, zjeżdżamy do Zermatt. Wracamy do domu w Sankt Niklaus, nieco zmęczeni i srodze zawiedzeni. W pociągu ściany wagonu drażnią nas idealnymi fotami białej góry na tle błękitnego nieba, przeglądającej się w lustrze jeziora. Ignorujemy te obrazki i gapimy się tępo w ciemność tunelu.
PONIEDZIAŁEK
Prognoza na kolejne dwa dni nie daje zbyt wielu nadziei, ale musimy spróbować zobaczyć Matterhorn. Z samego rano znów jedziemy do Zermatt. W centrum miasteczka, siadamy na ławeczce nad rzeką. Już po ok. 10 minutach wiatr nieco rozgania chmurzyska i JEST!!! Widać górę. Jest naprawdę piękna i wygląda właśnie tak, jak malują ją na tabliczkach czekolady Toblerone. Spędzamy na tej ławeczce ok. 45 minut, jedząc orzechowo-cynamonowe drożdżówki, popijając Rivellę (lokalny gazowany napój na bazie serwatki) i patrząc jak szczyt to się pojawia, to znów znika za kotarą z chmur.
Teraz z czystym sumieniem możemy pójść na szlak. Pogoda nieco lepsza niż dzień wcześniej, więc podziwiamy alpejskie łąki pełne kolorowych kwiatów i niefioletowych krów z ogromnymi dzwonami pod szyją. Gdzieniegdzie pasą się owce i kozy. Czasem mijamy kilka lub kilkanaście chatek, tworzących jakieś mini-osady z dostępem tylko dla samochodów z napędem na cztery koła (oczywiście, jak już puszczą lody i śniegi). W końcu dochodzimy do zapory mierzącej ponad 70m i tworzącej zbiornik Zmutt. A tam? Znów znikają chmury i widzimy koniuszek Matterhorn. Posileni widokami i prowiantem, ruszamy w dalszą trasę. Po jakimś czasie docieramy do 100-metrowego wiszącego mostu Furi. Lepiej nie patrzeć w dół – 90 metrów pod stopami szaleje rwąca rzeka. Wicher na tej otwartej przestrzeni kanionu dosłownie przeszywa nas do szpiku kości. Trzeba założyć kurtki i szczelnie je zapiąć, no i trzymać czapki, żeby nie odfrunęły w otchłań. Dalej już przez las, mijając w oddali lodowce, które mocno się cofnęły w ostatnich latach. Schodzimy z powrotem do Zermatt i znowu w pociąg, tym razem z poczuciem spełnienia i bez odwracania wzroku od zdjęć góry w wagonie.