Zadomowiliśmy się tu – zarówno w Hiszpanii, jak i w samym miasteczku. Jest ciepło, ładnie, słonecznie i całkiem na luzie. Początkowo wydawało nam się, że Torrox Costa to bardzo turystyczne miejsce (bo przyjechaliśmy tu w majówkę), ale pojechaliśmy do oddalonego o 7km miasteczka Nerja i złapaliśmy się za głowy: hotel na hotelu, sklepiki z badziewiem i więcej obcokrajowców niż Hiszpanów. Plaży tyle, co nic, więc ludzie się tłoczą. Z pozytywów – mają „balcón de Europa”, z którego przy dobrej pogodzie widać w oddali Afrykę, ale chyba tylko jako cień nad horyzontem, bo to przecież daleko stąd. Wracamy do cichego Torrox.
Weekend jest intensywny. W sobotę jedziemy do Malagi (ok. 45 minut jazdy stąd). Miasto całkiem nam się podoba, bo główne atrakcje są blisko siebie. Jest spory targ w centrum miasta z ogromnym witrażem, ładne parki i nawet… (prosimy o werble) muzeum, które zdecydowaliśmy się odwiedzić z własne nieprzymuszonej woli! Wiecie, że miasta, a zwłaszcza muzea zazwyczaj omijamy szerokim łukiem, ale dzieła Pablo Picassa postanowiliśmy zobaczyć na własne oczy i nie żałowaliśmy, mimo że na sztuce w ogóle się nie znamy.
Była też wizyta z dużym sklepie komiksowym, teatrze rzymskim i widok na zamczycho Alcazaba z czasów arabskich. Kawałek dalej Centre Pompidou z charakterystyczną, kolorową „kostką”, a dalej port i latarnia morska. Wracamy przez park Picassa z fajnymi rzeźbami.
W niedzielę jedziemy ok. 40 min. do puebla Canillas de Aceituno, gdzie zaczyna się szlak na jeden z najdłuższych wiszących mostów w Hiszpanii. Oczywiście, nie możemy znaleźć początku szlaku, ale po paru minutach konsternacji jesteśmy na dobrej drodze. Wędrówka jest bardzo przyjemna, początkowo idziemy wzdłuż akweduktów doprowadzających górską wodę do wsi. Przypominają nam się trekki lewadami na Maderze. Trawersujemy zbocze góry (jeśli macie lęk wysokości, to lepiej tam nie idźcie, bo w przeciwieństwie do Caminito del Rey tu nie ma barierek) i dochodzimy do mostu wiszącego prawie 80 metrów nad rzeką. Ma 54 metry długości, a jego budowa wymagała użycia helikopterów, a także (bardzo tradycyjnych) osiołków, transportujących budulec.
Z mostu wracamy na szlak i idziemy jeszcze trochę do małych wodospadzików i źródełek. Jesteśmy na wysokości ok. 1700m n.p.m., czyli mniej więcej tak jak Śnieżka, którą zdobyliśmy 3 lata temu (również w maju), tylko warunki pogodowe diametralnie różne. Słońce daje nam ostro w kość (zapowiadano chmury, a tu lampa totalna), więc wracamy tą samą drogą, podziwiając górki dookoła i zdziczałe gaje oliwne.
Kolejny tydzień upływa pod znakiem upałów. W głębi Hiszpanii ponad 40 stopni. Okazuje się, że hasło przewodnie miasteczka Torrox: „Najlepszy klimat w Europie” nie jest tylko pustym sloganem, bo u nas temperatury nie przekraczają 30. Po pracy chodzimy ochłodzić się nad morze, a wieczorami bryza wpada nam przez balkon. Jednego dnia, tak sobie siedzimy, jedząc obiad, aż tu nagle kanapa nam się trzęsie. O co chodzi? Okazuje się, że to trzęsienie ziemi!!! Naprawdę! Jesteśmy w szoku. Spodziewaliśmy się tego w Turcji, Chile, czy na Islandii, ale nie tutaj. Epicentrum jest 10km pod dnem morskim i ma magnitudę 5,5. Nic więcej w mieszkaniu się nie rusza. Koty, zmęczone upałem nawet się nie obudziły. O tym, że to naprawdę trzęsienie ziemi dowiadujemy się z internetu. Jest też sporo wstrząsów wtórnych, ale słabych, nieprzekraczających 2 w skali Richtera, więc są zupełnie nieodczuwalne.
Ostatni weekend w Andaluzji miał wyglądać trochę inaczej, bo planowaliśmy trekking w Sierra Nevada, ale przy takich temperaturach to brzmi jak katorga, zatem postanawiamy trzymać się wybrzeża. W piąteczek po pracy jedziemy pozwiedzać okolicę. Najpierw akwedukt Aguila z XIX wieku, który do dziś służy do nawadniania okolicznych ogrodów. W korycie rzeki i w jaskiniach na górze wąwozu mieszkają jacyś ludzie! Łazimy trochę w pobliżu i wsiadamy do klimatyzowanego auta. Dojeżdżamy kilkanaście kilometrów i w pocie czoła drałujemy całe 15 minut na szczyt Cerro Gordo (przypomina nam się zdobycie korony krajów bałtyckich), skąd roztacza się niezła panorama, ale widoczność jest słaba, bo wraz z upałami z Afryki nadszedł saharyjski pył (kalima) i wszystko jest nieco przymglone. Oglądamy wieżę w XVI wieku (nie jesteśmy w stanie policzyć, która to już na naszej hiszpańskiej liście) i spadamy do domu.
W sobotę miał być trekking i jest. Żeby uciec przed skwarem wybieramy się znów do Nerjy, gdzie zaczyna się szlak wzdłuż rzeczki Chillar. To jest strzał w dziesiątkę! Ściany kanionu zapewniają cień, a rzeka przyjemnie chłodzi stopy. Wody jest czasem po kostki, a czasem po kolana. Kamienie rzeczne nie są śliskie, co dziwne, więc idzie się całkiem ok (przydaje się kijek trekkingowy dla lepszej równowagi). Zieleń i szum słabego nurtu działają bardzo kojąco. Dopiero po paru kilometrach musimy się wspiąć po sporych głazach i docieramy do niewielkiego wodospadziku. Bierzemy tam zimny prysznic, konsumujemy prowiancik i wracamy tę samą drogą. To naprawdę fajny dzień!
W niedzielę kryjemy się przed palącym słońcem pod ziemią. Znowu 7 kilometrów do Nerjy i schodzimy do jaskini, która jest jedną z największych w Andaluzji. Jest bardzo wysoka, a ilość stalagmitów, stalaktytów i różnych innych formacji powala. Największa kolumna ma 32 metry wysokości (to tyle, co 10-ciopiętrowy blok) i jest wpisana na listę rekordów Guinnessa. Są tam ślady obecności ludzkiej sprzed 25 tysięcy lat. Potem jakoś miejscowi zapomnieli o tej miejscówce, he, he i odkryli ją na nowo dopiero w 1959 roku. Jeśli będziecie kiedyś w okolicy, to koniecznie się wybierzcie! Po wyjściu z jaskini udajemy się na krótki trek na niedaleki pagórek i mamy widok, na miejsca, które zwiedziliśmy w piątek.
Ostatni tydzień w Andaluzji i w ogóle nad morzem spędzamy siedząc przy laptopach, ale też pływając, spacerując i jeżdżąc na rowerach. W poprzednich dwóch miejscówkach (Oropesa i Barbate) spędziliśmy po 5 tygodni, a tu tylko 4 i czujemy trochę niedosyt, ale czas na nowe wyzwanie. W sobotę przenosimy się 850km na północ do San Adrian w Nawarze.