Majówka, ach majówka! Opuszczamy Sycylię i kierujemy się pod Neapol, żeby zostać foliarzami. Do domku, który wynajęliśmy w Torre Annunziata trzeba przejechać kilkaset metrów wśród foliowych tuneli, gdzie uprawia się kwiaty i warzywa. Dobrze, że właściciel nas o tym uprzedził, bo znowu byśmy myśleli, że GPS wyprowadził nas w pole. Domek jest cichy, koty mają mały ogródek, a samochód ma własny, zamkniąty parking (to, co dzieje się z zaparkowanymi przy ulicy autami wolimy przemilczeć).
Niedziela zaczyna się nerwówką. Bilety na Wezuwiusza już dawno się rozeszły. Kilka dni wcześniej koleżanka spytała, czy kupiliśmy wejściówki z wyprzedzeniem, a nam to nawet nie przyszło do głowy, bo przecież na wielkim wulkanie chyba się wszyscy zmieszczą, co? No właśnie nie. Pula biletów na szczyt krateru wyczerpana. Na szczęście w danym dniu można polować na dodatkowe bilety online – co 10 minut jest dostępnych 10 miejscówek, ale rozchodzą się dosłownie w sekundę (nie ma w tym ani krzty przesady). Siedzimy wklejeni w dwa laptopy od ósmej rano i odświeżamy stronę jak szaleni. W końcu o 9.20 nam się udaje. Ale fart! W samochód, serpentyny i już jesteśmy na parkingu 400m poniżej szczytu. Na szczęście z rana jest jeszcze miejsce, żeby zaparkować. A potem z buta w górę. Ludzi sporo, całe wycieczki wylewają się z autokarów, które parkują 200m pod szczytem. Żwirowa trasa prowadzi na sam szczyt wewnętrznego krateru (1281m n.p.m.), który jest w środku starej, ogromnej kaldery, powstałej dwa tysiące lat temu. Ta gigantyczna, zewnętrzna „korona” to pozostałość po wybuchu, który zniszczył Pompeje. Dzisiaj nic nie wybucha i mamy szczęście do pogody. Dziura ziejąca w kraterze jest naprawdę świetnie widoczna (gdzieniegdzie popuszcza trochę dymu), a z drugiej strony roztacza się panorama na całą Zatokę Neapolitańską. Wracając, chcemy trochę odpocząć od tłumów i idziemy jeszcze ścieżką Valle dell’Inferno po zboczu (to był nasz plan B, w razie gdyby w ogóle nie udało się kupić biletów, bo tu wejściówek nie trzeba). Nie ma żadnych turystów. Dobrze widać lawę zatrzymaną ścianami starej kaldery i uschnięte drzewa. Nie robimy jednak całego szlaku (prawie 14km), bo nogi już bolą, a nazajutrz czekają nas kolejne kilometry.
Poniedziałek spędzamy w ruinach Pompejów. To niesamowite stąpać po uliczkach, po których chodzili starożytni mieszkańcy tego miasta. Pompeje kwitły przez kilka stuleci, ale na początku naszej ery zniszczyło je trzęsienie ziemi. Mieszkańcy byli twardzi i odbudowali miasto, nie mając pojęcia, że zaledwie 17 lat później nadejdzie apokalipsa. Wybuch Wezuwiusza zasypał rozżarzonymi kamieniami i popiołami wszystko i wszystkich. Pod tą pięciometrową warstwą Pompeje przetrwały uśpione przez półtora milenium! Badacze kawałek po kawałku wciąż odkrywają nie tylko domy, ale też „grille”, domy uciech, winnice, amfiteatry i inne dowody na to, że Pompejczycy już przed naszą erą wiedzieli jak fajnie spędzać majówki.
We wtorek opuszczamy Kampanię i ruszamy za granicę, ba! nawet poza Unię Europejską. Przed nami San Marino, podobno będące najstarszą republiką nieprzerwanie istniejącą do dziś. Wielkością ani populacją raczej nie imponuje, niemniej jednak jest to nowy kraj na naszej liście. Następnego dnia udaje nam się znaleźć jedyny szlak pieszy w San Marino. Ścieżką leśną, najpierw schodzimy niemal 500m w dół, żeby potem (a jakże), zrobić 500m przewyższenia i stanąć na najwyższym szczycie o imponującej nazwie Monte Titano i równie imponującej wysokości 739m n.p.m. To kolejny nasz szczyt do Korony Europy, he, he. Na samej górze znajdują się trzy wieże/zamczyska. Zwiedzamy dwa z nich, potem pizza i zasłużone lody w gofrze. Kręcimy się jeszcze trochę po wąskich uliczkach i windą zjeżdżamy w naszą część stolicy, bo zaczyna padać deszcz.