Ludzie w kapturach i budyń w panierce oraz krab zamiast zajączka, czyli nasze święta w Barbate. Dla Hiszpanów Semana Santa (Wielki Tydzień) to istotna sprawa. Do naszego miasteczka najechało sporo samochodów, plaża zapełniła się ludźmi, dzieci nie chodzą do szkoły i biegają po promenadzie. Otwarte są już wszystkie bary i restauracje, a zatem sezon w pełni.
Każdego dnia od niedzieli palmowej aż do kolejnej niedzieli chodzą ulicami procesje. Co dziwne, ludzie przyglądają się procesji, ale nie modlą się, nie śpiewają. Ubrani w codzienne ciuchy, skubią słonecznik, czasem patrzą na dziwne postacie w kapturach (kto nie ma skojarzeń z Ku Klux Klanem niech pierwszy rzuci komentarzem), a czasem coś dłubią w telefonach. Wydaje nam się, że dla miejscowych, tak jak i dla nas, to raczej widowisko, a nie przeżycie religijne. Co wieczór trochę inna trasa. W nocy z środy na czwartek przechodzą dosłownie przed naszymi oknami (mieszkamy na parterze). Orkiestra dęta zrywa nas z łóżka, koty przerażone chowają się po kątach.
Wielkanoc to zawsze był dla nas po prostu długi weekend, więc i teraz nie świętujemy. W sobotę zaczyna się prawdziwe lato, więc pędzimy na rowerach do parku przyrodniczego la Breña y Marismas del Barbate. Mordujemy się w pełnym słońcu pod górkę i docieramy do największego gołębnika na świecie (jest na liście rekordów Guinnessa). Powstał w XVIII wieku i miał kiedyś aż 7700 gniazd dla gołębi. Ktoś miał niezłą korbę na hodowanie tych ptaków. Teraz gołębnik jest już nieczynny i można go sobie za darmo zwiedzać. Z powrotem na rowery. Fajnie, teraz całą trasę w dół.
W domu robimy tutejszy przysmak świąteczny „leche frita”, czyli dosłownie smażone mleko. Tak naprawdę, to bardzo gęsty budyń, aromatyzowany skórką pomarańczy, cytryny i cynamonem, schłodzony, pocięty w kostki i usmażony w panierce. Danie dziwne, ale tak jak miejscowe procesje, warte spróbowania.
W niedzielę idziemy nad rozlewiska rzeki Barbate. Zamiast zajączka spotykamy kraba. Najpierw jednego, potem sto następnych, a potem jakiś milion. Jest ich tak dużo, że aż słychać jak chodzą po błocie. Bez przerwy cyk, cyk, cyk. Lubimy obserwować kraby. Jest w nich coś z zachowań ludzkich – budują norki, bronią ich, walczą o przestrzeń i kombinują, co by tu zjeść. Idziemy dalej groblą, a słońce skwarzy ostro. Po paru kilometrach chcemy zawracać, ale natykamy się na tym bezludziu na miejscowego dziadka, a ten wyciąga nas na dwa razy dłuższą trasę. Pepe ma 76 lat i opowiada całą historię swojego życia. Skubany ma niezłą krzepę – codziennie chodzi na 26-cio kilometrowy spacer. Niestety, nie zabraliśmy ze sobą kremu na słońce, więc w pewnym momencie żegnamy się z nim i wracamy do Barbate. Widzimy, że błota, w których oglądaliśmy kraby są już całkowicie zalane. Woda w rzece bardzo mocno zmienia swój poziom w zależności od pływów w Atlantyku, do którego uchodzi. My za to musimy jak najszybciej uchodzić do domu, bo słońce strasznie nas spiekło. Nigdy nie lekceważcie andaluzyjskiego słońca w kwietniu.
Lany poniedziałek to tutaj dzień jak co dzień. Dzieci w szkole, dorośli w pracy. My robimy sobie wolne i jedziemy do Tarify, a po drodze zajeżdżamy do Bolonii. Nie, nie chodzi o miasto we Włoszech, ale o plażę jakieś 50km na wschód od Barbate. Plaża ma ładny kształt półksiężyca, ale wiecie, że takie rzeczy nie robią na nas specjalnego wrażenia. Za to oczy świecą nam się na wydmę, która tam się rozciąga, bo można na nią się wspiąć. Tysiące ton piasku, tak jak w Łebie, przesuwają się coraz dalej od linii brzegu i pożerają las. Podejście może nie jest tak wymagające jak na Big Daddy, ale trochę wysiłku jest. Tuż przy plaży są jakieś rzymskie ruiny, ale nie wiemy nic o nich, bo obiekt niestety zamknięty.
Potem dalej w samochód i jedziemy do miasteczka Tarifa. To najbardziej wysunięty na południe punkt kontynentalnej Europy (w lipcu byliśmy najdalej na północ, w Norwegii). To dość ciekawe miejsce, bo tu styka się Atlantyk i Morze Śródziemne. Afryka jest już na wyciągnięcie ręki (to tylko 14,4 km stąd). Widać ją dużo lepiej niż z Gibraltaru. Chłoniemy tutejszy klimat, podglądamy surferów, którzy skuszeni doskonałymi warunkami ściągają to tu jak do Mekki. Pełen relaks. To były udane święta.