Jeździliśmy już różnymi środkami transportu (była nawet piekarniko-latryna), ale lodówką na daleki dystans jeszcze nie. Nocny autobus z miasta Panama do David ma tak podkręconą klimę, że mimo długich spodni, skarpetek i polarów trzęsiemy się z zimna. Ciężka noc. Potem jeszcze jeden autobus (tym razem lokalny, który nie musi silić się na luksus 20 stopni mniej niż na dworze) i jesteśmy w Boquete, u stóp wulkanu Barú – najwyższej góry Panamy (3475m n.p.m.)
Jak wejść na szczyt Barú? Najlepiej zacząć nocą i iść na lekko. Nie bierzemy lin, raków, ani innego sprzętu. Zamieniamy czekany na banany i wchodzimy bez rozbijania obozów przejściowych. Tylko my, czołówki i góra (i dziesiątki innych trekkersów). A, no i trochę prowiantu i ciepłych ciuchów. Startujemy przed północą z wysokości ok. 2150m n.p.m. Przed nami w jedną stronę 13,5 kilometra kamienistego szlaku i ponad 1300 metrów przewyższenia. Pierwsze kilometry idą w miarę dziarsko i trochę nabijamy się z naszej akcji górskiej pod tytułem „zimowe zdobycie korony Panamy”. Śmichu-chichu, ale przed atakiem szczytowym robi się niefajnie. Po przekroczeniu wys. 3000m Piotra łapie choroba wysokościowa. Tego się nie spodziewaliśmy, bo już bywaliśmy dużo wyżej. Ostatnie 2 kilometry ciągniemy się jak zombie przez 2 godziny. Piotr co kilkanaście kroków staje i dyszy, a co kilkaset metrów wymiotuje i wygląda źle. Nie chce słuchać Sabiny, która mówi, żeby zawracać. Chce doczłapać na szczyt. No i chyba ta silna wola jakoś go tam wpycha.
Docieramy tuż przed wschodem słońca, kiedy niebo jest pomarańczowoczerwone. Przepiękne! Obserwujemy świt. Mamy niesamowite szczęście, bo w ogóle nie ma chmur. Widzimy górzystą Panamę, po lewej Atlantyk, a po prawej Pacyfik. Nagroda za nasz trud. Napawamy się niesamowitym widokiem, ale trzeba schodzić, bo Piotr naprawdę nie wygląda dobrze.
Stara himalaistyczna mądrość mówi, że zdobycie szczytu to dopiero połowa sukcesu (się wie – się widziało ośmiotysięcznik z daleka, hi, hi). Staramy się obniżyć wysokość jak najszybciej i rzeczywiście już 500 metrów niżej Piotr odzyskuje kolory, zresztą tak jak cała dżungla dookoła nas. Wchodząc z czołówkami widzieliśmy tylko kamienie pod nogami, a teraz jest słońce, zieleń, kwiaty i kolibry. Trafiamy nawet na ostronosa. No i ten śpiew ptaków! W nocy była martwa cisza.
Ostatnie kilometry to tym razem wyzwanie dla Sabiny. Tablica informująca, że został już tylko 1 km do końca szlaku wydaje się oszukiwać. Idziemy i idziemy. Sabina ledwie powłóczy nogami (to dwudziesty siódmy kilometr trasy). W końcu pojawia się upragniona brama. Hura! Zimowe zdobycie Wulkanu Barú uznajemy za zaliczone! Jest godzina 13.00 – można iść spać.