…to zdecydowanie nie my, ale chyba już awansujemy z leszczy na, powiedzmy, barszcze.
PONIEDZIAŁEK
Szybki rzut oka na Tbilisi. Jesteśmy zaskoczeni, jak tu multikulturowo i jak dużo turystów. Nawet są napisy po angielsku.
WTOREK
Jesteśmy we wsi Stepantsminda, zwanej Kazbegi. Pierwsze wrażenie: chyba co drugi turysta to Polak! Drugie wrażenie: piękne góry wkoło i już nas nogi bolą od samego myślenia o łażeniu po nich.
ŚRODA
Co zrobić? Nie ma wyjścia, 7:30 jesteśmy na szlaku. Szczyt Kazbeku widoczny jak na dłoni. Coś niesamowitego! Góra uznała, że jesteśmy godni oglądania jej oblicza (a przez tydzień w Armenii nie dostąpiliśmy zaszczytu zobaczenia Araratu w pełnej krasie).
Startujemy z parkingu obok Cminda Sameba (jeśli kiedykolwiek widzieliście coś w necie o Gruzji, to widzieliście zdjęcia tego kościółka). Tempo mamy dobre i tym razem nikt nas nie wyprzedza (to nowość). Nawet młodzież zostaje w tyle. Nie wiecie jak to nam działa na ambicję 🙂 Po drodze spotykamy dwóch wyczerpanych studentów z Izraela i chcemy dać im czurczchele na wzmocnienie, ale nie biorą, bo to nie koszerne.
1100 metrów przewyższenia na trasie 9 kilometrów. Zbliżając się do lodowca, musimy przejść kilka małych strumyków po poziomej drabince i chybotliwej kładce. Wyzwanie dla Sabiny, ale przełamuje lęk, bo jak tu wracać z 3/4 drogi tylko dlatego, że się nie umie zrobić 4 kroków nad strumieniem. Po niecałych 5 godzinach jesteśmy pod lodowcem Gergeti, na wysokości 3253m n.p.m. Ale panorama! Oczywiście, Kazbek już od dawna w chmurach, ale lodowiec prezentuje się zacnie. Dla tych, którzy chcą zdobywać szczyt, to dopiero pierwszy etap wędrówki, dla nas czas na niekoszerny posiłek regeneracyjny i odwrót do doliny. Ostatnie kilometry w dół idziemy w stylu barszczowatym, na autopilocie. Przy kościółku łapiemy stopa i w hostelu padamy na mordki.