Valle de Anton to miasteczko położone w wielkim kraterze. Jest tu specyficzny mikroklimat – „tylko” 25 stopni, chmury, a wieczorami nawet kropi deszcz.
W czwartek idziemy podreptać po śpiącej Indiance. La India dormida to góra (fragment brzegu kaldery), która wygląda jak profil leżącej kobiety. Wchodzimy po jej leśnych włosach i stajemy na twarzy (po drodze mijając petroglify sprzed 8 tys. lat). Tam, na otwartej przestrzeni wicher prawie nas zwiewa. Widoki na całą El Valle! Ale super! Przy silnym wietrze trawersujemy ramię Indianki, wspinamy się na pierś i granią śmigamy aż do pępka, skąd prowadzi kamienista ścieżka do miasteczka. Piękna, niezbyt forsująca trasa.
Godzina jest jeszcze młoda więc po obiedzie w dość obskurnej, ale taniej budzie, idziemy zażyć odrobiny luksusu w wodach termalnych. Najpierw maseczka błotna – w wiaderkach do wyboru biała lub czarna. Działa lepiej niż botoks 😄. Potem moczenie nóg w jakiejś betonowej wannie, zmywanie maseczek i siup do ciepłego basenu. Jest miło i przyjemnie – woda ma 38 stopni, jest fajny półcień, gdzieś tam pitolą ptaszki. Super dzień – taki urlop to my lubimy. No dobra, lubimy też się utyrać jakby nie było jutra, ale takie klimaty też są spoko.
Piątek, piąteczek, piątunio, więc znowu ruszamy w drogę. Tym razem inna strona krateru – Cerro Gaital. Docieramy autobusikiem, tam kasa (niby pobierają opłatę 5 USD od osoby), ale wszystko zamknięte na kłódkę. Cóż, nie płaczemy z tego powodu, tylko przemykamy pod drutem kolczastym. Trasa trochę inna od wczorajszej, bo wiedzie cały czas przez dżunglę. Jest kilka przystanków po drodze, były tam kiedyś ławeczki, ale las deszczowy już zaczął je trawić. Niestety, w nocy trochę padało, więc śliskie kamienie i korzenie, a miejscami błotko. Docieramy do platformy widokowej i okazuje się, że dalej szlak zamknięty. No trudno – do samego szczytu dojść nie można. Napawamy się widokiem i wracamy. Później spotykamy chłopaka, który mimo zakazu próbował dojść na sam szczyt, ale stwierdził, że jest zbyt niebezpiecznie i zawrócił.
W stronę miasteczka podrzuca nas na stopa sympatyczna para Niemców, którzy przejechali niegdyś starym hippie-busikiem z Hamburga do Australii. Ciekawi ludzie – szkoda, że gadamy tak krótko. Jeszcze przed El Valle wysiadamy przy wodospadzie El Macho. Widzieliśmy już w życiu sporo wodospadów, więc ten nie robi na nas niesamowitego wrażenia, ale godny odnotowania jest fakt, że już w latach czterdziestych XX w. zrodziła się tu myśl ekologiczna i nie dopuszczono do zamienienia tego miejsca w turbinę wodną. Kilka kroków po linowych mostach i docieramy do małego basenu. Moczymy nogi i znów czujemy się błogo. Ło, panie – fajnie w tym wulkanie!