W piątek żegnamy El Hierro. Dwie i pół godziny promem i jesteśmy na Teneryfie – ocean spokojny, więc bez sensacji. Korzystając z cywilizacji, wpadamy na szybkie zakupy do dużych supermarketów kupić to, czego na małych wyspach nie ma. Trzeba przyznać, że chyba trochę zdziczeliśmy na odludziu, bo nagle autostrada i tłumy w sklepach wydają się czymś dziwnym. Nocleg niedaleko i rano znów jesteśmy w porcie.
Prom na La Gomerę płynie niecałą godzinę. Pierwsze wrażenie – ale tu zielono! I zupełnie inaczej niż na poprzedniej wyspie. Nie ma kraterów, tylko centralna kaldera i rozchodzące się promieniście zbocza i wąwozy. Trochę kojarzy nam się z Maderą. Lokujemy się w naszej nowej miejscówce – tym razem mieszkamy w tradycyjnym kanaryjskim domku w mini osadzie należącej do Tamargady, na północy Gomery. Na wyciągnięcie ręki (dosłownie) rosną papaje, awokado i daktyle.
W niedzielę czas wybrać się sam na środek wyspy do Parku Narodowego Garajonay. Ciemny, wawrzynowy las ciągnie się kilometrami. Zostawiamy Waliz-Kię na parkingu przy La Laguna Grande, gdzie ponoć swoje sabaty miewały lokalne czarownice i nawet jest tu kamienny krąg, przy którym się zbierały. Nie wzięliśmy ze sobą mioteł, a koty zostały w Tamargadzie, więc z nie mamy jak uprawiać czarów. Mamy za to buty i kijki trekkingowe, więc ruszamy na trasę do najwyższego punktu wyspy. Szlak pełen soczystej roślinności doprowadza nas do Alto de Garajonay (1485m n.p.m.). Zapisujemy siódmy szczyt w Koronie Kanarów. Podziwiamy widoki na Teneryfę i La Palmę. Nadchodzą wilgotne chmury, więc czas w drogę powrotną.
Wieczorem jeszcze jedna atrakcja. Dziś wigilia Trzech Króli. W Vallehermoso (5km od naszego puebla) jest fiesta na głównym placu. Po zmroku zbiera się spora grupa dzieciaczków z rodzinami i trwają przygotowania na nadejście trzech króli. Gdy emocje sięgają już zenitu, pojawiają się Reyes Magos (królowie magowie) wraz z żonami i świtą i rzucają szkrabom cukierki, na które tak wyczekiwały. Podobno w dużych hiszpańskich miastach są kolorowe korowody, tańce i pokazy przez cały dzień, ale u nas skromnie, bo cała gmina ma niespełna 3 tysiące mieszkańców.
Następnego dnia mamy wolne, więc trzeba się gdzieś ruszyć. Znajdujemy w internetach jakiś niedługi i niezbyt nachylony szlak w okolicach Valle Gran Rey. W miasteczku El Guro strasznie ciężko znaleźć miejsce parkingowe, musimy pojechać do wsi poniżej. O co tu chodzi? Nie wiemy i ruszamy do Barranco de Arure, na trasę oznaczoną jako „średnia”. Po chwili docieramy do małego strumyka płynącego dnem wąwozu, jakieś trzciny, jakieś krzaczory. Przedzieramy się pod i nad zwalonymi w poprzek drzewami, uważając by nie przydzwonić głową w konar, a jednoczenie nie zamoczyć butów w potoku i nie zahaczyć koszulką o jeżyny. Z łażenia po chaszczach dawno już mamy dyplom magistra, więc cieszymy się ciekawym trekiem… Do momentu, gdy pojawiają się duże, śliskie kamienie, po których trzeba przejść asekurując się zwieszoną z góry liną. Nie jest już wcale tak „średnio”. Pada kilka brzydkich słów, ale udaje się jakoś przejść. Potem mijamy parę małych kaskad i w końcu dochodzimy do naszego celu – sporego wodospadu na końcu „baranka”. No, nieźle! Piknikujemy tam chwilę, ciesząc się, że mamy wodospad tylko dla siebie i czas wracać. Wiecie, co się okazuje? Tam gdzie czochraliśmy się przez dżunglowatą roślinność i śliskie głazy jest odbicie do góry na całkiem łatwą, suchą ścieżkę. Dopiero teraz ją widzimy, he, he. Wracamy raz-dwa.
W El Guro rozwiązuje się zagadka zawalonych parkingów – setna rocznica jakichś lokalnych objawień maryjnych. Procesja pod kościółek, a potem disco z głośników, fiesta i tańce. Zjeżdżamy na poziom morza do Valle de Gran Rey. Trochę tu za bardzo turystycznie jak dla nas. I strasznie dużo hipisów – młodych, starych, z brodami, dreadami, na boso. Później dowiadujemy się, że to ich mekka od dekad. Szybki look na małą plażę, piękne klify, konsumpcja lodów i wracamy.
W domu szamiemy Roscón de Reyes – drożdżowca w kształcie korony, z kandyzowanymi owocami, które mają symbolizować klejnoty. W cieście ukryta jest fasolka i mała figurka. Podobno, kto trafi na fasolkę płaci za ciasto, a kto na figurkę, ten zostaje królem i może założyć papierową koronę dołączoną do zestawu. My od razu wyjmujemy te niespodzianki z ciasta, bo obawiamy się, że na tej małej wyspie może nie być łatwo o dentystę-implantologa.
4 komentarze
Dobry pomysł z tym ciastem w kształcie korony.Można przenieść do nas. Chociaż w karnawale to mamy swoje faworki.
Słodkości zawsze na propsie 🙂
My mieliśmy szansę zobaczyć świętowanie Trzech Króli z paradą w Barcelonie i tam to naprawdę z pompą było zrobione. Parada naprawdę ekstra, robi spore wrażenie. Ogólnie świętowanie w hiszpańskich miastach, nawet tych mniejszych ma swój klimat, ale te duże celebracje to wydarzenia 🙂
Hiszpanie potrafią świętować 🙂