Prom z Teneryfy na El Hierro płynie dwie i pół godziny. Na szczęście, ocean jest spokojny i zarówno my, jak i koty zatrzymujemy obiad w żołądkach. Dobijamy do portu La Estaca już po zmroku i poziomu morza musimy wjechać samochodem na grubo ponad 1000 metrów, tylko po to, żeby zjechać znów na poziom zero na południowym koniuszku wyspy. W linii prostej mamy niecałe 20km. Zygzakami przez góry 45km, co w tej ciemnicy, a czasem w chmurach daje ponad godzinę jazdy. To dlaczego zdecydowaliśmy się na prom o takiej porze? Proste – innego nie było. Na tą odległą wyspę pływa tylko jeden prom dziennie, 6 dni w tygodniu.
Dopiero następnego dnia widzimy, jak tu pięknie. La Restinga, wioska rybacka, w której będziemy mieszkać przez najbliższy miesiąc, ma tylko 700 mieszkańców. Wciśnięta między mały porcik, a Wulkan Restinga jest najdalej wysuniętą na południe osadą nie tylko Wysp Kanaryjskich, ale całej Hiszpanii. Na mini plaży z czarnym, drobnym żwirkiem paru nurków przygotowuje się do zanurzenia. Woda jest idealnie przejrzysta, ale nurkowanie to nie nasza bajka, więc oczywiście pierwsze kroki kierujemy na pola lawy. Wygląda jakby zastygła tydzień temu. Dookoła kilka małych wulkanów w odcieniach brązu i czerwieni. Sucho tu i kamieniście. Uwielbiamy takie klimaty. W dodatku cały czas ciepło i słonecznie i tylko mała szopka bożonarodzeniowa w wiosce przypomina, że jest już grudzień.
W niedzielę nie ma co leniuchować. Znowu serpentynami na środek wyspy (nie ma prostych odcinków dłuższych niż kilometr). Od wysokości ok. 400m n.p.m. zaczyna się robić zielono – najpierw typowy kanaryjski las piniowy, a wyżej dzikie lasy wawrzynowe. W samym centrum wyspy bidony do plecaków i na szlak. Naszym celem jest Malpaso (1501m n.p.m.), na którym jesteśmy po niecałych 2km wędrówki. To najwyższy szczyt El Hierro, więc pamiątkowe zdjęcie trafia do naszej Korony Kanarów. Z góry widok absolutnie powalający na całą wyspę, a nawet na El Teide oddalony o 150km!!! Ale najbardziej spektakularne jest wielkie zapadlisko na północy el Hierro, które rozciąga się w półksiężycu stworzonym przez gigantyczny klif, na którym stoimy. Mieści się tam parę wiosek i tereny uprawne.
Wiadomo, że dwukilometrowa wędrówka nas nie nasyciła, więc ruszamy szlakiem dalej na zachód po łysym grzbiecie. Jak wiecie lub nie wiecie, El Hierro ma największe zagęszczenie wulkanów ze wszystkich wysp Archipelagu, więc z góry upatrujemy sobie fajny stożek. Nie myśląc za dużo, schodzimy ostro w dół do lasu, żeby potem wejść pod górę pod kątem niemal 45 stopni na krater Tanganasoga (1384m n.p.m.). Ale tam obłędnie! Okazuje się, że to nie jeden krater, tylko dwa (i pół). Idziemy wąziutką ścieżką. Zejście trochę się komplikuje, bo musimy się przedrzeć przez gęsty mini-lasek w dole krateru, ale w końcu wyłazimy z dołu. Później znowu kilkaset metrów w dół, żeby wleźć kilkaset metrów w górę i trochę inną odnogą po zboczu docieramy do parkingu. Jeszcze małe odbicie na Fuente de La Cruz de los Reyes – symboliczne źródło wody, które ma znaczenie religijne dla mieszkańców tej wyspy. Objawień żadnych nie doświadczyliśmy, więc czas zakończyć tę 12-kilometrową wędrówkę.
- DCIM101MEDIADJI_0044.JPG
W tygodniu, gdy udaje nam się szybciej ogarnąć z pracą, obczajamy najbliższą okolicę. Na przykład zaglądamy do zakątka Cala de Tacorón, gdzie czerwone klify i czarna lawa stykają się z oceanem.
Innym razem robimy trasę wydłuż poszarpanej linii brzegowej wśród budyniowato-wylanej lawy, która bardzo szybko zastygła. Naukowo ten typ nazywa się pahoehoe, ale miejscowi mówią na nią „lava cordada”, czyli „lawa linowa”, bo jej fałdy rzeczywiście przypominają koliście poskręcane liny na statku. Wchodzimy wyżej i naszym oczom pokazują się kolejne małe kratery. Ale tu jest czadowo!