PONIEDZIAŁEK
Czas na ostatnie wyzwanie w krajach bałtyckich – mamy ambitny plan zdobyć trzy najwyższe góry w jedną dobę. Trenowaliśmy sporo, żeby się do tego przygotować – ćwiczyliśmy mięśnie rąk, wbijając szpilki do namiotu i mięśnie nóg, chodząc do sklepu po smakołyki. Była też dieta złożona z czarnego chleba z kminkiem, kringli i chipsów, zapijanych kwasem. Mimo tego, mamy obawy, czy damy radę, bo zaczynamy od najwyższego ze szczytów, czyli estońskiego Suur Munamägi, który ma aż 317m n.p.m.
Startujemy z bazy oznaczonej dużą, białą literą „P” na niebieskim tle i rozpoczynamy trekking. Po 6 (słownie: sześciu) minutach jesteśmy na szczycie. O 12:30 lokalnego czasu góra zdobyta. Jaka radość! Co więcej, siły starcza nam jeszcze na wejście na szczyt wieży, która tam stoi. Żeby pokazać, jacy z nas twardziele (i zaoszczędzić po dwa euro), korzystamy ze schodów, a nie z windy. Tacy jesteśmy! Schodzimy do bazy, zjadamy po drożdżówce dla regeneracji sił i jedziemy prawie 200 km do kolejnej góry.
Przed nami atak szczytowy na łotewski Gaiziņkalns. Pojawiają się wątpliwości, bo z jednej strony mamy już aklimatyzację, ale z drugiej to zaledwie trzy godziny po zdobyciu najwyższej góry Estonii. Damy radę wejść i zejść? W oddali widać chmury burzowe. Nie ma co dywagować, trzeba wyjść, póki jest okno pogodowe. W bazie obczajamy mapę terenu – okazuje się, że są dwie drogi. Ambitnie wybieramy tę bardziej stromą i ruszamy. Trekking trwa 4 (słownie: cztery) minuty i ze łzami wzruszenia stawiamy stopy na 312m n.p.m. O 15:36 zostajemy zdobywcami najwyższej góry Łotwy! Udaje nam się zejść szczęśliwie do bazy „P” i jedziemy szukać miejsca na rozbicie namiotu w tych górach. Całkiem przypadkiem zjeżdżamy na jakiś kamping. Okazuje się, że to profesjonale pole golfowe i generalnie namiotów tu chyba nie obsługują, ale po weekendzie nie ma żadnych gości i pozwalają nam się rozbić, gdzie chcemy. Cały gigantyczny teren i gorący prysznic tylko dla nas – nagroda za zdobycie dwóch trzysetników jednego dnia.
WTOREK
W nocy gdzieś grzmiało w oddali, ale nie zmokliśmy. Ciężkie, stalowe obłoki wiszą nisko, a przed nami ponad 330km do kolejnego szczytu. Kiedy jedziemy w stronę Wilna, obrywa się nad nami taka chmura, że wycieraczki ledwo nadążają zbierać wodę. Przeciwności losu chyba nie chcą, żebyśmy zdobyli trzecią górę tej doby. Na szczęście potem się nieco przejaśnia i niedaleko stolicy Litwy udaje nam się dotrzeć do drugiego w naszej bałtyckiej podróży geograficznego centrum Europy.
Teraz czas na ostateczne starcie. Dojeżdżamy pod bazę „P” z zamiarem zdobycia litewskiego Aukštojas. Niebo pochmurne i siecze nas wiatr. Połowa trasy po żwirze, a połowa po trawie. Trzymamy się dzielnie przez całe 2 (słownie: dwie) minuty i oto przed nami głaz oznaczający najwyższy szczyt Litwy – prawie 294m n.p.m. Jest 12:17, co oznacza, że możemy się poszczycić zdobyciem korony krajów bałtyckich w jedną dobę. Pękamy z dumy i wysyłamy info do mediów społecznościowych. Dostajemy aż 32 lajki – było warto się trudzić!!!
Nakręceni sukcesem, przekraczamy granicę z Polską i jedziemy na trzecie już geograficzne centrum Europy – tym razem w Suchowoli, po czym udajemy się z namiotem nad brzeg Biebrzy.
ŚRODA
Jak Biebrza, to łosie – wiadomo. Stawiamy sobie za cel je wytropić, więc jeszcze przed 8 rano jesteśmy na szlaku „Grobla Honczarowska” biegnącego przez Bagno Ławki. Na 7km nie spotykamy żadnego ssaka oprócz wiewiórki i martwego kreta, chociaż pilnie patrolujemy moczary. Zaglądamy też na „Długą Lukę” i nic. Sami czujemy się jak łosie. Ogłaszamy zatem, że łosie w Biebrzańskim Parku Narodowym nie istnieją, a znaki przy drodze są tylko wabikiem na turystów, którzy muszą zapłać skandaliczne 8 (słownie: osiem) złociszy za chodzenie po parku. Zbiebrzamy stąd i jedziemy przez całą Polskę aż do Łeby. Ostatni raz rozbijamy namiot, ostatni raz robimy obiadek na kuchence gazowej.
CZWARTEK
Teraz ostatni punkt programu – namiastka pustyni w Polsce. Ósma rano, my już na rowerach. Jedziemy w stronę wędrujących wydm w Słowińskim Parku Narodowym. Robią naprawdę niezłe wrażenie. Trochę przypominają nam Śpiewającą Wydmę w Kazachstanie. O tej porze dnia nie ma właściwie nikogo i jest fantastycznie.
Nasyceni widokami, pakujemy graty i jedziemy do domu. To była niezła trasa. W ciągu 12 dni przejechaliśmy Mikrusem prawie 4900 km – więcej niż robimy rocznie po Szczecinie.
To były udane wakacje w tropiku!