Wigilia 2024 jest zupełnie inna niż wszystkie. Pierwszy raz w życiu w taki dzień opalamy się, moczymy się w oceanie i jemy pierogi na plaży. Po barszczyku (w domu), długi spacer po polach lawy, aż do zachodu słońca po godzinie osiemnastej – to jest czad! A jeszcze okazuje się, że nawet na tym końcu świata odnalazł nas Mikołaj i przyniósł nam w prezencie e-booki. Gracias, Mikołaju!
W pierwszy dzień świąt, zjadamy rano makiełki i ruszamy do najmniejszej wioski Archipelagu – Tiñor. Stoi tu chyba najbardziej kanaryjska z kanaryjskich choinek, zrobiona z opuncji. Ale to super wygląda! Cała wioseczka jest w ogóle bardzo ładna i klimatyczna, ale nie po to tu przyjechaliśmy. Ubrani trochę cieplej niż na wybrzeżu, bo tu tylko 15 stopni, zaczynamy trekking, w dużej części pokrywający się z tzw. Ruta del Agua, czyli szlakiem wodnym. Nazywa się tak, bo padają tu „poziome deszcze”, czego sami doświadczamy na własnej skórze i zakładamy dodatkowo wiatrówki. Skraplające się na wysokości ok. 1000m n.p.m. chmury były jedynym źródłem wody dla pierwszych mieszkańców wyspy – Bimbachów. Szczególnie ważne było dla nich „chwytające wodę” drzewo Garoé, ale nie możemy podejść do niego bliżej, bo miejsce to jest ogrodzone, a dzisiaj ze względu na święta zamknięte. Dzięki wilgotności jest niesamowicie zielono dookoła. Mijamy nie tylko trawiaste pastwiska dla koni, krów i owiec, ale też fantastyczne, ciemne lasy, pełne mchów, porostów i paproci. Potem przechodzimy w inny obszar z wysokimi eukaliptusami, które w połączeniu z czerwonym kolorem ziemi przypominają nam nieco Australię. Dochodzimy aż pod stolicę El Hierro – Valverde. Niedaleko widzimy pięć turbin wiatrowych i zbiornik wodny, należący do elektrowni wodno-wiatrowej Gorona del Viento. Musicie wiedzieć, że dzięki temu rozwiązaniu, wyspa jest całkowicie samowystarczalna energetycznie. Szacun! Naszą wędrówkę kończymy w Tiñor, miziając tutejsze koty wygrzewające się w słońcu. Ile kraterów widzieliśmy po drodze? Już nawet nie liczymy.
Drugi dzień świąt to w Hiszpanii dzień powszedni – znowu otwierają się sklepiki. My jednak nie na zakupy, tylko godzinę po zygzakach na wschód. Wpadamy do La Caleta popluskać się w darmowych, miejskich basenach. Mijamy po drodze lotnisko, które jest chyba tak małe, jak to na Rapa Nui, a pas startowy wydaje się jeszcze krótszy. Później kierujemy się na port La Estaca, do którego dobiliśmy promem 6. grudnia po zmroku. Teraz, w świetle dnia możemy zobaczyć sam port i okolicę – uschniętą „sabinę”, czyli charakterystyczny dla tej wyspy jałowiec i Monumento a la Bajada – dziwną białą rzeźbę na cześć lokalnych pielgrzymek.
I znów jesteśmy na poziomie morza, a przed nami kawałek prostej drogi do Las Playas wzdłuż wschodniego wybrzeża. Widzieliśmy to miejsce z klifu w zeszłym tygodniu. Prowadzący tu tunel jest tak wąski, że mieści się tylko jeden pas ruchu, więc trzeba patrzeć na sygnalizację świetlną, żeby nie zderzyć się z nikim z naprzeciwka. Zaraz za tunelem jest piękna formacja skalna Roque de la Bonanza, powstała w wyniku erupcji wulkanu Tiñor – kojarzy nam się trochę z islandzkim Hvitserkurem. Dalej rozciągają się plaże, ale nie są to takie plaże, o jakich pewnie myślicie. Nie znajdziecie tu szerokich połaci żółtego, czy białego piasku. Są tylko gdzieniegdzie zejścia na duże i małe kamienie w odcieniu szarości i czerni. Cudowny widok! Droga kończy się w pewnym momencie i chociaż widzimy La Restingę jak na dłoni, bo to zaledwie 9km w linii prostej, musimy objechać pół wyspy dookoła, co zajmuje nam ponad godzinę. Niestety, te dwa miejsca dzieli ogromny klif.
W sobotę kręcimy się po najbliższej okolicy, a w niedzielę wybieramy na ostatni dłuższy trekking. Zygzaki z naszego puebla od El Pinar znamy już na pamięć. Auto zostaje pod punktem widokowym Tanajara. Jest tu nawet podwyższona platforma obserwacyjna, która w 2011 służyła do obserwacji kotłującej się wody tuż obok Restingi, gdy formował się tam podwodny wulkan. Wkładamy na siebie długie rękawy i wiatrówki, bo tu na wysokości ok. 900m jest zawsze zimniej. Na początku idziemy przez uprawy opuncji i winorośli. Miły rolnik macha do nas i zagaduje – ludzie są tu super przyjaźni. Potem las piniowy. Fajnie, ale w sumie nic specjalnego, więc wybieramy inną trasę do naszego celu – idziemy wąskim barankiem (barranco to po hiszp. wąwóz), ostro pod górę, trochę trzeba się nagimnastykować po dużych kamieniach, albo wciskać się między krzakami. To lubimy. Później znajdujemy ścieżkę równolegle do baranka, więc nadal jest pod górę, ale już bez toru przeszkód. Docieramy do wielkiej wypalonej sosny kanaryjskiej (po drodze też widzieliśmy kilka nadtrawionych przez pożar). Nazwano ją Pino Piloto i jest jednym z wielu przykładów, jak te endemiczne drzewa są odporne na ogień – najczęściej nie dzieje się im nic złego, może osmali się kora. Ten egzemplarz jest wypalony na wylot, a mimo to cały czas żyje i nie traci igieł. Niesamowite!
Jeszcze chwila pod górę i jesteśmy na jednym z najwyższych wulkanów na wyspie, czyli Pico del Mercadel (1246m n.p.m.). Wieje zimny wiatr, ale widoki cudne, właściwie na całą El Hierro. Stoi tu wieża do obserwacji ogromnej połaci lasów i przeciwdziałania rozszerzaniu się pożarów. Mimo że oba kratery tego wulkanu są zalesione, to robią super wrażenie. Są wielkie i chyba najgłębsze, jakie widzieliśmy na Kanarach, albo nawet w ogóle w życiu! Warto było tu wejść, chociaż początkowo szlak wydawał się nieco nudny. Wracamy trochę inną trasą, wciągając do płuc zapach igliwia. Udaje nam się jeszcze zobaczyć jakiegoś drapieżnego ptaka, przypominającego pustułkę.
- DCIM100MEDIADJI_0357.JPG
Koniec roku wieńczymy długim spacerem z La Restingi nad klify na wschodnim wybrzeżu. Jak tu niesamowicie pięknie! To już trzecia nasza perspektywa na Las Playas i za każdym razem zapiera dech. Przereklamowane Los Gigantes z Teneryfy mogą się schować. A najlepsze jest jeszcze to, że nie ma tu żadnych ludzi.
W drodze powrotnej, zachodzimy jeszcze na szczyt wulkanu Restinga (198m n.p.m.). Ma 4 kratery i daje niezapomniany widok na dziesiątki okolicznych wulkanów i wulkaników, a przede wszystkim na rybacką wioskę La Restinga, która była naszym domem przez ostatnie 4 tygodnie.
W noc sylwestrową wychodzimy na molo, przywitać Nowy Rok w najbardziej oddalonym na południe punkcie Hiszpanii. Nie ma żadnych fajerwerków. Jest cudowna ciemność i cisza. Właśnie tak zapamiętamy tę wyspę – spokojny azyl, gdzie rządzi natura, a nie ludzie. Teraz czas się spakować i ruszać ku nowym przygodom. Zobaczymy, co szykuje dla nas La Gomera.