SOBOTA
Ale przyjemnie! Ale rześko! Kto by pomyślał, że można się cieszyć z 20 stopni na wakacjach. Jesteśmy w Pirenejach i temperatury są idealne na trekking. Instalujemy się w naszej kawalerce, i jak porządni parafianie, ruszamy zobaczyć naszą „parafię” Canillo (regiony Andory nazywa się parafiami, he, he). Typowe górskie budynki, serpentyny ulic i w tle góry.
NIEDZIELA
Idziemy na szlak. Nawet nie musimy nigdzie dojeżdżać – po prostu 2 km od naszego domu jest początek trasy. Słońce przyświeca i humory bardzo dobre. Na niezbyt długim odcinku jest prawie 500 metrów przewyższenia, więc oczywiście sapiemy. Na szczęście, połowa drogi wiedzie przez lasek, więc słońce mocno nas nie praży. Powyżej 2100m n.p.m. las zmienia się w górską łąkę, hula zimny wiatr. Do samego końca nie widzimy celu, aż tu nagle jest! Szmaragdowe jeziorko Cabana Sorda (2295m n.p.m.) w otoczeniu górskich szczytów. Zakładamy bluzy, wiatrówki i podziwiamy. Jest fantastycznie i tego zdecydowanie nam trzeba po długich tygodniach nieznośnych upałów w Nawarze. Konsumpcja prowiantu, cieszenie oczu i wracamy tą samą drogą. Udany dzień.
PONIEDZIAŁEK
Pogoda pod tytułem „czasem słońce, czasem deszcz” z perspektywami na burze, więc nie pchamy się w góry i wykorzystujemy ten dzień, żeby zobaczyć stolicę. Andorra la Vella to nieduże miasteczko (ok.20.000 mieszkańców) położone w kotlinie na wysokości ponad tysiąca metrów, co czyni ją najwyżej położoną stolicą w Europie. Pierwsze wrażenie – to jedna, wielka strefa bezcłowego handlu. Wszędzie sklepy z wódą i papierosami. Przechadzamy się trochę, windą w budynku jedziemy kilkanaście metrów do góry do starego miasta. Cykamy fotki dziwnym rzeźbom, kupujemy mapę szlaków w informacji turystycznej i spadamy do domu, bo ten zakupowy charakter miasteczka jakoś nas nie porywa.
WTOREK
Śniadanie i w drogę. Dojeżdżamy do Cubil, gdzie stoją nieczynne w sezonie letnim wyciągi. Obok nas parkuje kilka samochodów – jakaś wycieczka katalońskich emerytów z przewodnikiem. Idziemy przez lasek. Jest nieduże jeziorko, potem dalej stromo po kamieniach zipiemy do kolejnego jeziorka. Spociliśmy się nieco i wiecie co? Okazuje się, że emeryci przed nami! Jak to możliwe? Przecież wyszli później niż my i nikt nie mijał nas na szlaku. Okazuje się, że bokiem prowadzi dużo łatwiejsza żużlowa droga. Ale zadziałało nam to na ambicję, więc szybko wyprzedzamy dziadków i ostro gniemy w górę. Na przełęczy decydujemy, że nie będziemy szli do jeziora Montmalús, jak planowaliśmy dzień wcześniej, bo widok z góry lepszy niż z dołu, a poza tym nie chce nam się zniżać ponad 250m, żeby potem znowu włazić. Zatem odbijamy na szczyt Montmalús. I tak, w sumie nie planując, docieramy do najwyższego szczytu w naszych andorskich wycieczkach (2781 m n.p.m). Z góry powalająca panorama. Hiszpania tylko kilometr stąd, dookoła góry, gdzieniegdzie jeszcze łachy śniegu i dużo mniejszych i większych jeziorek. Pogoda słoneczna. Czego chcieć więcej? Schodząc mijamy dziarskich emerytów. Postanawiamy zejść prostszą drogą – tą, którą oni wchodzili. Rzeczywiście, raz-dwa dochodzimy do parkingu. A jako bonus, podglądamy dwa tłuste świstaki na skałkach.
ŚRODA
Lubimy się męczyć w pięknych okolicznościach przyrody, więc idziemy nad największe jezioro jednego z najmniejszych kraików, w których byliśmy. Na początek szlaku dojeżdżamy elektrycznym mini-pociągiem na kilkanaście osób (w sezonie letnim ta uliczka jest zamknięta dla samochodów). Od kierowcy dowiadujemy się, że nazwę jeziora Juclar wymawia się po katalońsku (czyli w języku urzędowym Andory) „szuklar”, a nie jak nam się wydawało z hiszpańskiego „huklar”. Trasa jest dość kamienista, ale widokowo czadowa. Po niecałych dwóch godzinach w pełnym słońcu dochodzimy na wysokość 2300m n.p.m. do niebieskiego jeziora o powierzchni 0,21 km², czyli o jedną trzecią mniejszego niż Jezioro Głębokie w Szczecinie. Wiemy, że dalej jest jeszcze jedno jeziorko, więc idziemy. Kamienie, skały, cholerny gnejs. Trzeba uważać, żeby nie skręcić kostki. Drugie jeziorko, chociaż niezbyt duże, jest otoczone górami i naprawdę śliczne. Spędzamy tu dłuższy czas, gapiąc się na wodę, szczyty i łaty śniegu. Nie chce się wracać, ale w końcu czas w drogę w dół, bo trasa sama się nie zrobi.
Po obiedzie i odpoczynku jedziemy serpentynami na punkt widokowy Roc de Quer. Ponoć każdy turysta odwiedzający Andorę musi mieć focię z metalowym myślicielem, wpatrzonym w krajobraz. Widoczki z platformy widokowej na rozległą dolinę są niezłe, ale bez porównania z tym, co spotkaliśmy do tej pory na andorskich szlakach. Informacja praktyczna: wejście na platformę od czerwca 2022 jest płatne 5 euro od osoby (i tylko gotówką).
CZWARTEK
„Parafia” La Massana jest tylko kilkanaście kilometrów w linii prostej od nas, ale samochodem jedziemy 45 minut, bo zygzakami musimy pokonać ponad 500m w górę. Widoki już z parkingu są niesamowite – widać najwyższe szczyty Andory. Tuż obok, największa filiżanka, jaką w życiu widzieliśmy, czyli instalacja „Burza w filiżance herbaty”. Ruszamy na szlak, ścieżynką po zboczu góry. Plan jest taki, żeby wejść na szczyt Pic de Vell (2655m n.p.m). Przyzwyczailiśmy się do tego, że turystów jest niewielu, a tu jesteśmy zupełnie sami. Słuchamy odgłosów dzwonków krów pasących się kilkaset metrów niżej w dolinie i tak dochodzimy do stacji wyciągu narciarskiego. Stąd już tylko pół godzinki do szczytu, ale… idziemy nie tam gdzie trzeba, bo Andora zastawia na nas wredną pułapkę, a nawet dwie. Najpierw strzałka kieruje nas w prawo, zamiast w lewo na „Port Vell”, a my nie konsultując tego z mapką, leziemy jak durne łosie kilkadziesiąt metrów w dół, a potem żółto-czerwony szlak kieruje nas ostro do góry na przełęcz, po jakichś czarnych skałach. Czujemy się, jak byśmy wchodzili po hałdzie węgla. Na przełęczy pasą się konie i patrzą zdziwione, kto tu tak sapie. Stąd jeszcze da się iść na Pic de Vell, ale nie ma żadnego znaku, ale za to jest kolejna zmyła – na szczycie po lewej są wbite wielkie tyczki, więc idziemy tam. Mocno pod górę, wielkie, ostre kamienie, nie ma żadnej ścieżki. Docieramy spoceni na szczyt z kopczykiem. Radość trwa krótko. Okazuje się, że to nie ta góra. Jesteśmy na Pic Negre (2599 m n.p.m.), a te tyczki nie wyznaczały szlaku, tylko granicę między Andorą, a Hiszpanią. No cóż, tak to jest, jak leszcze z Niziny Szczecińskiej polezą w Pireneje. Patrzymy z góry na prostą i łatwą ścieżkę na Pic de Vell, ale stwierdzamy, że nie chce nam się tam już iść. Schodzimy z Pic Negre drugą stroną zbocza, bo chociaż jest jeszcze bardziej stroma, to przynajmniej jest trawiasta. Mijamy wyciąg i wracają nam dobre humory, bo nie liczy się szczyt, tylko przygoda.
PIĄTEK
To już nas ostatni dzień w Pirenejach, więc nie możemy go zmarnować, ale jednocześnie nie chcemy dać sobie za bardzo w kość, bo kolejnego dnia czeka nas długa trasa samochodem w kierunku domu. Jedziemy do pobliskiego Encamp i zaczynamy trek do Jeziora Engolasters. Myśleliśmy, że będzie prościej, ale jest cały czas stromo pod górę – marzenia o lajtowym poranku pryskają, jak przemytnik bezcłowych fajek przez zieloną granicę. Zipiemy po kamieniach. Trasa wiedzie cały czas przez las i rozglądamy się, czy jakieś czarownice nas nie zaatakują, bo wg. miejscowej legendy spotykają się tu, żeby nocą kąpać się nago w jeziorze. Mijamy tylko jednego turystę, który, chociaż ma długie włosy, na czarownicę nie wygląda. Dochodzimy w końcu do jeziora, które jest, owszem ładne, ale w Andorze widzieliśmy już kilkanaście ładniejszych. Zjadamy po bananie i wracamy.
Nie ma jeszcze południa, więc w drodze do naszej kwatery, zajeżdżamy do jeszcze jednego miejsca w „parafii” Canillo. Krótki spacer wśród sosen doprowadza nas do niedużego wodospadu Bullidor. Patrzymy na niego z drewnianej kładki. Tak, jest niedosyt i chciałoby się pozwiedzać Andorę znacznie dłużej niż 7 dni, bo tyle tu fantastycznych tras, ale czas się pakować i po 20 tygodniach wrócić wreszcie do domu.