To już ostatnie dwa tygodnie na Gran Canarii. Jak to szybko zleciało!
Każdą wolną chwilę po pracy staramy się wykorzystać jak najlepiej. Zapuszczamy się w nowe zakątki Vecindario, jedziemy tu i tam rowerami, eksplorujemy pobliski odcinek Barranco de Tirajana. Większość tych wypadów bez aparatu, po prostu napawamy się atmosferą wyspy.
Jednego dnia jedziemy znowu do Maspalomas, bo zachęciła nas informacja o targu rzemiosła. Niestety, czujemy zawód. Znudzeni sprzedawcy, wysokie ceny, a wyroby często jarmarcznej jakości. A może tak wpłynął na nas klimat tego miasteczka? Nie cierpimy takich „fabryk turystów”, gdzie wielkie hotele, restauracje z menu po niemiecku, do których naganiają kelnerzy i wszędzie sklepiki z badziewiem. No i jeszcze ta elektryczna ciuchcia wożąca ludzi, którym nie chce się przejść 15-20 minut z punktu A do punktu B. Uciekamy szybko na wydmy, bo tam ciszej i spokojniej. Cieszymy się namiastką pustyni.
W połowie marca wypadają obchody karnawału w naszym mieście (każde hiszpańskie miasto i każda wioska obchodzi sobie karnawał, kiedy chce). Na Plaza de los Algodoneros jakiś lokalny koncert, mnóstwo ludzi poprzebieranych. Fajne jest to, że tu dużo osób w starszym wieku ma do siebie dystans. Zarówno panie, jak i panowie wdziewają rajty, kolorowe spódniczki, jakieś skrzydełka i tańcują. Szacun! Załapujemy się na tradycyjną gorącą czekoladę (choć bardziej to wygląda na budyń) i jakieś racuszki.
Koniec tygodnia przynosi upały rzędu 30 stopni (w tym czasie w Polsce marcowy atak zimy). Jedziemy do pobliskiego miasteczka Arinaga. Całkiem tam sympatycznie. Wieje mocny wiatr i nie czuć palącego słońca. Dobre miejsce na leniwe popołudnie.
W sobotę ostatni wypad w górki w naszej części wyspy. La Fortaleza to spora pionowa skała, pełna naturalnych jaskiń i takich drążonych przez człowieka. Mieszkała tu rdzenna ludność i niczym w fortecy bronili się przed najazdem Europejczyków. Wiemy, niestety, z jakim skutkiem. Miejsce robi niesamowite wrażenie. Potem schodzimy do wąwozu pełnego wysokich palm. Widoczki obłędne. I znowu na górę, po to, żeby zejść w dół z innej strony, do Barranco de Tirajana, który uchodzi do oceanu koło naszego miasta. Tam natrafiamy na tamę i sztuczne jeziorko. Z jednej strony, nie chce nam się wracać, bo jest zielono i sielankowo, ale z drugiej strony mamy już kilkanaście kilometrów w nogach, a skwar wysysa z nas ostatnie siły.
Odpocząwszy nieco w domu, wychodzimy wieczorem na główną ulicę Vecindario. Dzisiaj wielki pochód karnawałowy. Są tysiące osób, mnóstwo z nich w przebraniach, jadą platformy z roztańczonymi ludźmi, każda łupie swoją muzykę. Gdzieś pomiędzy nimi orkiestry – też każda ze swoim rytmem. Mali i duzi mieszkańcy miasta (i chyba okolicznych też) szaleją w kolorowych strojach. Tematem tegorocznego karnawału w Vecindario są kreskówki, więc po ulicy idą roztańczone Myszki Miki, księżniczki, superbohaterowie i cała masa innych postaci.
W tę niedzielę przypada „Dzień Pogrzebu Sardynki”. Jesteśmy bardzo ciekawi tego hucznie zapowiadanego wydarzenia, kończącego karnawał. Na rowery i do Pozo Izquierdo. Na głównym placu wioski kolorowy pokaz tańca (prawie jak w Rio de Janeiro, he, he), a potem główna atrakcja – podpalenie kilkumetrowej sardynki z kolorowego papieru. Ta sardynka „pożyła” wyjątkowo długo, bo w czasie pandemii nie było ceremonii, jak co roku. Tłum krzyczy: „Płoń, płoń, płoń, sardynko!”. Ale dlaczego? Próbujemy się dowiedzieć, skąd ta tradycja. Teorii jest kilka, ale wszystkie sprowadzają się do jednego – żeby była fiesta! Hiszpanie przecież uwielbiają się bawić. To widać, słychać i czuć.
Po sardynkowej imprezie, jedziemy na solanki. Śmieszne jest to, że byliśmy w Pozo Izquierdo kilka razy, ale dopiero teraz odkrywamy to miejsce. Salinas de Tenefé to miejsce, w którym do dzisiaj w niemal 400 „basenikach” odparowuje się wodę, żeby pozyskać sól. Podobno jest niskosodowa i miejscowi dodają ją nie tylko do mięs, czy ryb, ale też do owoców i czekolady. To trochę, jak ten marynarz z szanty, który żywił się wyłącznie pieprzem – „sypał pieprz do konfitury i do zupy mlecznej”.
- DCIM100MEDIADJI_0710.JPG
Ostatnie dni na wyspie upływają wyciskaniu każdej chwili jak rosnącej w kanaryjskim słońcu cytrynki. Po pracy lub pomiędzy pracami robimy jeszcze jakieś bliskie wypady. Tak na przykład odkrywamy malutkie miasteczko Castillo del Romeral z dużymi basenami tuż przy brzegu oceanu i ścieżką wśród nabrzeżnej roślinności.
Za nami niesamowite pięć tygodni na Gran Canarii. Trudno uwierzyć, że tak szybko minęły. Teraz już czas się pakować. W sobotę ruszamy dalej.
Brak komentarzy