Za co uwielbiamy prackacje? Za to, że w czwartkowe popołudnie można na spontanie wybrać się na trek do Barranco Hondo i wrócić do domu na kolację. Szlak nieoznaczony, najpierw wchodzimy na teren jakiejś żwirowni, gdzie wielka tablica „Osobom nieupoważnionym wstęp wzbroniony”, potem po jakichś chaszczach i przyczepionych do nich torebkach foliowych (znak czasów) idziemy w górę.
Na szczęście im dalej, tym ładniej i wyraźniejsza droga. Po kilkunastu minutach już nie słychać samochodów na ruchliwej ulicy, ani hałasów kruszenia skał z zakładu. Maszerujemy dziarsko wśród sukulentów różnej maści i kaktusów czasami większych od nas. Wychodzi nawet słońce! Cały czas mamy widok na Barranco Hondo pod nami, czyli wąski kanion, których na tej wyspie jest mnóstwo. Gdyby nie mapka w telefonie przeszlibyśmy obok głównej atrakcji, zupełnie jej nie zauważając. Arco del Coronadero to dwa łuki skalne, które widać, dopiero schodząc do jamy pod nimi. Są bardzo malownicze i zdjęcia nie oddają ich surowego piękna.
Wracając postanawiamy zobaczyć jeszcze, co to jest tajemniczy „Tunel del Agua” zaznaczony na mapce. Schodzimy zatem do wąwozu obok po małych i dużych kamieniach. Gdzie ten tunel? Na samym dole, oczywiście. Niewiele myśląc, wchodzimy. Jest ciemno, jak cholera, ale na końcu widać światełko. Mamy nadzieję, że w tym momencie nie popłynie tunelem woda, bo byłoby już po nas. Dochodząc do końca widzimy jakiś murek. O nie! Chyba nie ma wyjścia i trzeba będzie zawracać! Na szczęście, murek jest oddalony od wyjścia i wyłaniamy się z tunelu na światło. Okazuje się, że przeszliśmy pod górą i jesteśmy na dnie Barranco Hondo. Super! Teraz już prosta droga do żwirowni, a potem dalej do samochodu.
Z samochodem mamy pewne zmartwienie, bo za każdym razem, gdy parkujemy w podziemnym garażu na wstecznym, słyszymy dziwny dźwięk. Sto różnych myśli. Może to skrzynia biegów? Na szczęście opcja wyeliminowana, bo na luzie też słychać to dziwne szuranie/cykanie. Chodzimy, patrzymy, nasłuchujemy i okazuje się, że to przednie lewe koło. Do przodu mniej, a do tyłu bardziej. Co to może być, do cholery? Już zaczynamy rozglądać się za mechanikiem w Vecindario, już sprawdzamy odpowiednie słówka w hiszpańskim słowniku, ale postanawiamy najpierw sami zobaczyć dokładniej. Po zdjęciu koła, okazuje się, że… to naklejka producenta na hamulcu częściowo się odlepiła i wydawała ten dźwięk.
W sobotę rano wybieramy się na bardzo zachwalaną atrakcję Gran Canarii i jak to zwykle w takich przypadkach, ogromnie się rozczarowujemy. Barranco de las Vacas szybciej się kończy niż zaczyna. Typowa miejscówka dla instagramerów, zwłaszcza tych lubiących podkręcać kolory zdjęć do niemożliwych poziomów. Liczyliśmy, że będzie tam gdzie pochodzić chociaż trochę, jak w Wąwozie Avakas na Cyprze, ale do tego „baranka” się tylko wpada, cyka selfiaczka i wypada. Nie polecamy.
- DCIM100MEDIADJI_0313.JPG
- DCIM100MEDIADJI_0321.JPG
Na szczęście, godzina jest wczesna, słońce mocno nie skwarzy, więc jedziemy dalej do Santa Brigida. Docieramy do góry Pico de Bandama, nazwanej na cześć Van Damma, tylko nie Jean Claude’a, a Daniela – flamandzkiego kupca, który odkrył to miejsce (dla niewtajemniczonych: Hiszpanie nie widzą różnicy między „b” i „v”). Zostawiamy auto i zasuwamy pod górę. Ze szczytu świetny widok, mimo że szare chmury wiszą dość nisko. Dłuższy czas spoglądamy na północno-wschodnią część wyspy i ocean, a w dolę na kalderę Bandama, czyli wielkie zapadlisko po wybuchu wulkanu jakieś 5000 lat temu. Rzecz jasna, schodzimy z punktu widokowego i obchodzimy kalderę dookoła. W przeciwieństwie do Barranco de las Vacas, tu warto przyjechać.
W niedzielę chcemy dać trochę odpocząć nogom, ale jak wiecie, nie umiemy byczyć się na plaży, więc najpierw jedziemy w okolice Telde do Cuatro Puertas, czyli kompleksu archeologicznego z czasów przed inwazją Hiszpanów. Rdzenni Kanaryjczycy wykuli w miękkiej wulkanicznej skale domy i miejsca rytualne. Na początek widzimy tylko główną jaskinię z czterema otworami drzwiowymi i już mamy obawy, czy to nie jest znowu wtopa po tytułem „przyjedź, strzel fotę i spadaj”, ale po drugiej stronie górki jest dużo więcej fascynujących jaskiń-domostw. Niesamowite jest to, że po tych jaskiniach można chodzić i nikt nie krzyczy „nie deptać wykopaliska!”, a w dodatku wstęp jest darmowy. Myślicie, że to oblegana atrakcja? Skądże! Wracając do samochodu spotykamy tylko jedną rodzinkę, a przez cały czas nie było tam nikogo.
- DCIM100MEDIADJI_0380.JPG
- DCIM100MEDIADJI_0404.JPG
Jako, że jesteśmy na Gran Canarii już dwa tygodnie, wypadałoby chociaż pomoczyć nogi w Atlantyku, bo przez cały ten czas byliśmy nad oceanem tylko dwa razy i nawet nie zamoczyliśmy palca. Jedziemy na wybrzeże i idziemy wzdłuż aż nogi nam wchodzą głęboko, bo oczywiście nie wiemy, co to znaczy leżeć na leżaczkach. Schodzimy z klifu do jaskini zwanej królewską lub kolorową (Cueva de la Reina lub Cueva de los Mil Colores). Fale mocno rozbryzgują się o skalisty brzeg, a w jaskini jest dość głębokie oczko wodne w różnych odcieniach błękitu. Woda w oczku jest jednak zimna i nie decydujemy się na kąpiel. Smutne jest to, że zejście do jaskini jest pełne śmieci, psich odchodów i innych paskudztw.
Trudno, idąc dalej dochodzimy do Bufadero de la Garita – jednego z wielu na Wyspach Kanaryjskich punktu na brzegu, gdzie fale wciskają się w otwory skalne i woda wytryskuje w górę niczym z gejzeru. Widać jak ocean kipi – niezły czad. Widzieliśmy podobne zjawisko kiedyś na Sri Lance. Na koniec docieramy do Neptuna stojącego w wodzie, który mówi nam, że chyba wystarczy już na dziś, bo słońce nas mocno jara, w nogach już kilkanaście kilometrów, a przecież to miała być leniwa niedziela. Słuchamy boga mórz i posłusznie jedziemy do domu.