Brawo my! Wygrywamy karnet na najbardziej deszczową wiosnę na Kanarach od 10 lat! Rolnicy się cieszą, że zbiorniki retencyjne zapełniają się w tempie niewidzianym od dekady, a my… cóż, trzymamy kciuki, żeby chociaż w weekendy udało się wystawić nos dalej niż na spacer wokół wioski.
W piątek mżawka i pogoda w kratkę, więc jedziemy na wycieczkę samochodową na północ La Palmy, bo tam nas jeszcze nie było. Skoro już mamy moknąć, to chociaż w nowym miejscu. Sporo tu zielonych, głębokich wąwozów i małych, klimatycznych wiosek z kolorowymi domkami. No i rzecz jasna całe hektary bananowców. Zajeżdżamy na Laguna Barlovento, ale jeśli wyobrażacie sobie, że jest to szmaragdowa laguna, otoczona palmami to już wyprowadzamy Was z błędu. To ogromny zbiornik na deszczówkę, otoczony siatką i koparkami, które coś tam naprawiają. Obok plac do piknikowania, ale ani okoliczności, ani pogoda nie zachęcają, więc jedziemy dalej.
Droga na zachód, czyli Carretera de las Mimbreras, to istne rollercoasterowe doświadczenie: serpentyny przez ciemny, wilgotny las pełen wawrzynowców, sosen i wierzb (tak, to od nich nazwa „mimbreras”), a do tego trzy wąskie tunele, w których lepiej nie spotkać innego samochodu. Do końca lat 50-tych XXw. przejazd między Barlovento, a Garafía był niemożliwy i dopiero ta droga połączyła obie miejscowości. Mżawka i gęsta chmura dodaje przejażdżce po zygzakach dodatkowego smaczku. Wracamy nowszą, niemniej krętą drogą z widokiem na ocean. Gdzieniegdzie w skałach wydrążone jamy. To chyba najtańszy sposób na zrobienie jakiegoś spichlerza, albo czegoś w tym stylu.
- /
W sobotę z samego rana szybka kontrola, czy droga do Kaldery Taburiente wreszcie otwarta (żeby nie powtórzyć zeszłotygodniowego spektakularnego odbicia od zamkniętej bramy) i w drogę! Po godzinie jesteśmy na parkingu i ruszamy w głąb gigantycznej podkowy, czyli dawnego krateru wulkanu, który miliony lat temu musiał zrobić coś spektakularnie wstydliwego, bo potem zapadł się pod ziemię.
Środkiem kaldery, w szerokim, kamienistym korycie rzeki snuje się skromny strumień, który co chwilę trzeba przeskakiwać z jednej strony na drugą – idealna okazja, żeby poćwiczyć refleks oraz przetestować wodoodporność butów (spoiler: ani te tanie, ani te drogie nie przeszły testu). Czasem drepczemy korytem rzeki, czasem ścieżką powyżej, ale generalnie kierunek jest jasny – na przód, byle nie wpaść do wody. Tymczasem nad nami 24-procentowe zaćmienie Słońca, które w 100 procentach zasłaniają nam wysokie ściany kaldery, więc musimy wierzyć astronomom na słowo, że tak faktycznie było.
Po drodze dołącza do nas sympatyczny duet podróżników: Beto z Boliwii i Guillermo z Hiszpanii, więc już w czwórkę radośnie docieramy do Cascada de los Colores – czyli wodospadu, który w teorii miał być bajecznie barwną atrakcją, ale w praktyce jest mały i ledwo cieknie. Cóż, i tak się cieszymy, bo podobno jeszcze niedawno nie było tu ani kropli.
Tymczasem chmury zaczynają powoli wpełzać do kaldery niczym jaszczurki do jamy, więc nie czekamy na deszcz i ewakuujemy się w dół. Bo wiadomo, co to oznacza – za chwilę zamiast malowniczych widoków będziemy podziwiać mgłę w jakości HD, a strumyk będzie rwącą rzeką. Na szczęście deszcz przychodzi dopiero późno w nocy, a my mamy czas nie tylko bezpiecznie wyjść z kaldery, ale podjechać kilkanaście kilometrów dalej do centrum informacji Caños de Fuego. Nie wchodzimy do tunelu wulkanicznego, bo już mamy kilka takich na koncie. Podziwiamy obszar lawy, którą wypłynął w 1949 r. z wulkanu San Juan, a na to wszystko osiadły jeszcze pyły z Tajogaite w 2021 r.
- DCIM102MEDIADJI_0207.JPG
W niedzielę mieliśmy w planie pójść na trekking trasą pomiędzy San Juan, a Tajogaite, ale abonament na pogodę skończył się na wysokości ok. 1000m. W naszej wiosce pięknie i słonecznie, a jak tylko wjeżdżamy w góry mgła i rzęsisty deszcz. Początkowo chcemy przeczekać w samochodzie, ale po kwadransie gapienia się w mleczną przestrzeń dochodzimy do wniosku, że jedyna przygoda, jaka nas tu czeka, to jedzenie ciastek w rytm bębniącej ulewy. Wracamy bliżej południowego wybrzeża zobaczyć z bliska ostatnie dwa kratery. Mijamy spory wulkan San Antonio i zachwycamy się poszarpanym kraterem Teneguía. Ten dziarski pięćdziesięciolatek przyszedł na świat z hukiem, produkując dżiliony ton lawy i mnóstwo gazów. Po kilku tygodniach się uspokoił i teraz już nie prowadzi aktywnego trybu życia. To już ostatni wulkan na naszej kanaryjskiej liście. Nawet nie mamy czasu policzyć, ile wulkanów zwiedziliśmy na Archipelagu, bo zrywa się deszcz i musimy wiać do domu. Po drodze zabieramy na stopa młodego Włocha.
W tygodniu robimy ostatnie zapasy kanaryjskich serów i gofio. Kręcimy się trochę po stolicy, gdzie akurat trwają targi książki.
Kanary żegnają się z nami z pompą. Nadchodzi kolejny atlantycki huragan. Nazywa się Nuria i w czwartek rano budzi nas ulewą i wichurą. W naszej części wyspy czerwony alert. Szkoły i urzędy pozamykane, odwołane loty i promy. O 10 rano siła wiatru się wzmaga. Nie mamy prądu, zasięgu telefonu, ani internetu. Na nasz samochód spada gałąź małego drzewka, ale na szczęście nic nam nie uszkadza. Uff…
Zanosimy modły do wszystkich kanaryjskich bóstw przyrody, żeby dały nam okienko pogodowe chociaż w sobotę po południu, kiedy będziemy płynąć promem z La Palmy na Teneryfę. Bardzo nie chcieliśmy powtórki z choroby morskiej sprzed czterech tygodni. I podziałało! Wraca słoneczna aura, ocean spokojny, rejs poszedł gładko. Żegnamy La Palmę. To już ostatnie chwile na Kanarach. Aż trudno uwierzyć, że spędziliśmy tu ponad 5 miesięcy!
Brak komentarzy