Droga z okolic Kiruny w Szwecji do Jotunheimen w Norwegii zajmuje nam trzy dni. Odległość spora, ograniczenia prędkości do 90 km/h i brzydka pogoda. Jedziemy powoli, czekając na wtorek i słońce. Oczywiście, gdybyśmy jechali po to, żeby mieć ciągle ładną pogodę, pojechalibyśmy do popularnej ostatnio Albanii, a nie na daleką północ. Jednak stalowe niebo i wichury przez cały ostatni tydzień dały nam nieco w kość.
Jedziemy, podziwiając skandynawski krajobraz – zielono-reniferowo-jeziorkowy. Ładnie tu! Domki czerwone z białymi okiennicami, czasem z porośniętymi trawą dachami. Łąki kwitną na fioletowo, żółto i biało. Kwiaty jak szalone wykorzystują każdy długi dzień krótkiego, subarktycznego lata.
Gdzieś tam po drodze natrafiamy na znak, że krater – zjeżdżamy na mały dołek z kałużą i paroma kamieniami w środku. Ponoć powstał od uderzenia meteorytu, ale kosmicznego wrażenia to on raczej nie robi. Uciekamy dalej na południe, bo wieje lodowaty wiatr.
Po serpentynach nasz dzielny Mikrusek dowozi nas w końcu do Lom – takiego norweskiego Karpacza. W punkcie informacji turystycznej sympatyczna dziewczyna daje nam mapki i poleca szlak na górę Lomseggen (1289 m n.p.m), bo łatwa trasa i piękne widoki na Galdhopiggen – najwyższy szczyt Skandynawii. Zachęceni, ruszamy następnego dnia z rana. Nareszcie wychodzi słońce i dziarsko się wdrapujemy. Widoki, rzeczywiście ładne. Coś głupiego nas jednak podkusza, by zejść ze szczytu drugą stroną, bo tak sugerowała blondi z informacji, ale dziewczyna albo nigdy tam nie szła, albo jest większą twardzielką niż wygląda, bo trasa jest strasznie stroma i głównie po luźnym żwirku na gołej skale, więc parę razy zaliczamy glebę, a kolana dostają mocno w kość. Dopiero od linii lasu jest ciut lepiej. Nie fajniej byłoby plażować w Albanii? Ech, my to nie umiemy wypoczywać 😉
Coś na ząb i jedziemy do Bessheim. Noc zimna – dobrze, że mamy grube śpiwory. Na szczęście rano szybko wychodzi słońce i grzeje nasz namiot.
Sposób na zbolałe mięśnie? Trekking! Tym razem wybieramy się na grzbiet Besseggen. Najpierw podejście pod górę – jest nawet jedna skałka, gdzie trzeba wejść po dwóch łańcuchach. Robimy foty, żeby potem szpanować na grupach górskich, jacy to z nas poważni hajkerzy znad Odry. Potem zaczyna się rozległe, kamieniste plateau. Tu zdobywamy szczyt Veslfiellet (1743 m n.p.m.) i idziemy dalej do miejsca, gdzie widać szmaragdowe jezioro Gjende i ciemnoniebieskie Bessvatnet naraz. Ale tu pięknie! Kraina nordyckich olbrzymów rozpieszcza nas widokami. Schodzimy tą samą drogą, nieco sfatygowani, opaleni (niech się wypcha ta Albania) i zadowoleni.
Następnego dnia opuszczamy Jotunheimen, którego krajobraz trochę przypomina nam chilijskie wyżyny, tylko zamiast lam, biegają owce.
1 komentarz
Surowe krajobrazy , ale piękne. Jeszcze mówicie: „Kocham góry?” Czy jak w waszej historyjce na koszulkach i kubkach?